Avenged Sevenfold – „Hail To The King”

"Czarny Album" XXI wieku?

2013.09.01

opublikował:


Avenged Sevenfold – „Hail To The King”

Metallica zawsze znajdowała się wśród głównych inspiracji Avenged Sevenfold. Z czasem te wpływy stają się coraz wyraźniejsze. „Nightmare”, poprzedni album formacji, obfitował w zagrywki kojarzące się z metallikową klasyką z lat osiemdziesiątych, nowa płyta jest z kolei ukłonem w stronę początku kolejnej dekady.

Tak jak „Metallica”, zwana też „Czarnym Albumem”, przyniosła uproszczenie muzyki grupy w stosunku choćby do swojej poprzedniczki „…And Justice For All”, tak samo „Hail To The King” oznacza podobne zmiany w odniesieniu do „Nightmare”. Mniej tu zabawy rytmem, mniej kombinowania, więcej natomiast łatwych do zapamiętania melodii i – jakkolwiek głupio to nie zabrzmi – niemal radiowej przebojowości. Nie żeby to były jakieś specjalnie nowe cechy w kontekście twórczości A7X, ale tym razem każdy numer mógłby zostać singlem, który dobrze poradziłby sobie w playlistach rockowych stacji radiowych i telewizyjnych. Bynajmniej nie znaczy to, że każdy utwór z „Hail To The King” jest dobry.

Zaczyna się wybornie – dynamiczny „Shepherd Of Fire” to wykop aż miło. Dudniąca, miejscami karabinowa perkusja, soczysty riff i mnóstwo melodii – takiego Avenged Sevenfold można słuchać bez końca. Równie dobrze jest w tytułowym „Hail To The King” z konkretnym gitarowym drivem w refrenie. Później jest już różnie. Tym razem nie udały się ballady, są wymęczone i nudne. „Crimson Day” to Bon Jovi w biedniejszym wydaniu, z kolei „Acid Rain” mogłoby zaszczycić swoją obecnością płytę z odrzutami grupy Savatage. Jeśli ktoś liczył na perełki w rodzaju „So Far Away” z poprzedniej płyty, będzie srogo zawiedziony. Na „Hail To The King” zdecydowanie lepiej wypadają mocne numery, jak choćby „Coming Home” i „Planets”. Podobać się może zwłaszcza ten pierwszy, pełen zagrywek gitarowych dość jednoznacznie kojarzących się ze stylem Iron Maiden.

No właśnie, „dość jednoznacznie kojarzących się”. Dochodzimy do głównej wady nowego krążka A7X – braku wyczucia równowagi między inspiracją a kopią. Słychać, że muzycy chcieliby pokazać wpływy artystów, którzy ich kształtowali, ale zamiast tego wychodzi paskudne zżynanie i naśladownictwo. Przykłady? „Doing Time” do przesady podjeżdża Gunsami. Sposób prowadzenia wokalu, same linie melodyczne i maniera naśladująca niższe rejestry Axla Rose’a. „This Means War” to niemal nuta w nutę „Sad But True” z „Czarnej” Metalliki. Coś jeszcze? „Requiem”, swoją drogą najgorszy utwór na płycie. Instrumenty smyczkowe grają motyw z zeppelinowego „Kashmiru”, do tego chóralne zaśpiewy pasujące raczej do przedstawicieli symfonicznego metalu nijak korespondują z dość surową bądź co bądź estetyką Avenged Sevenfold.

Nie powala brzmienie płyty – trochę suche i syntetyczne. Bębny mogłyby być „tłustsze”, gitary bardziej organiczne. W końcu to muzyka, nie sala operacyjna. Na żywo ten materiał z pewnością zabrzmi o wiele lepiej. Obyśmy mieli możliwość sprawdzić to na koncercie w Polsce.

Trzy gwiazdki. Przesadna wtórność nie pozwala ocenić tej płyty wyżej. Od zespołu o statusie Avenged Sevenfold powinniśmy wymagać znacznie więcej. Technicznie prawie wszystko się zgadza, prawie wszystko jest na miejscu. Zabrakło jedynie odrobiny duszy i większej ilości własnych pomysłów. Media ochrzciły ich mianem „nowej Metalliki”, a oni sami za bardzo w to uwierzyli, przekraczając w kilku miejscach cienką granicę inspiracji.

Polecane

Share This