Co zrobić, kiedy nic już nie musisz? – Artur Rawicz recenzuje nowy album Red Hot Chili Peppers

Czy młody słuchacz dostrzeże coś w tej płycie?

2022.04.06

opublikował:


Co zrobić, kiedy nic już nie musisz? – Artur Rawicz recenzuje nowy album Red Hot Chili Peppers

Co zrobić, kiedy nic już nie musisz? Rób swoje tak, jak pasowało ci to najbardziej, i tyle. Tak można w największym uproszczeniu rozkodować „Unlimited Love”. Więc Papryczki przeprosiły się z Rickiem Rubinem, producentem, który ukręcił ich pomnikowe brzmienie już w mezozoiku. Bez niego „Blood Sugar Sex Magik”, „One Hot Minute”, „Californication”, „By the Way”, „Stadium Arcadium” czy „I’m with You” nie brzmiałby tak, jak… brzmiały. Podobnie rzecz się ma ze Slayerem, Danzigiem, System of a Down. czy nawet z Run DMC i Public Enemy, by rzucić okiem na okoliczne podwórka. No i oczywiście mastering musiał być powierzony piekielnie doświadczonemu Berniemu Grundmanowi. Jednak najbardziej elektryzującym powrotem związanym z RHCP był ten koleś we flanelowej koszuli ze stratocasterem na ramieniu. W ten sposób Papryczki wracają na galowo. I (z całym szacunkiem dla innych muzyków, którzy przewinęli się przez zespół) w najmocniejszym, historycznie składzie. Już tylko to powinno wystarczyć za rekomendację.

Czy młody słuchacz dostrzeże coś w tej płycie? Zobaczymy. Na razie rządzą sieroty po eightisach, lata dziewięćdziesiąte muszą jeszcze chwilę poczekać na odkrycie i swoją modę wśród urwisów. Ale to już nie długo. Ci co dwie dekady temu toczyli spory o wyższość „One Hot Minute” nad „Stadium Arcadium” czy wypisywali na gadu-gadu, że zespół skończył się na „Blood, Sugar…” znajdą tu więcej niż kilka funkujących powodów by bać się nowego taryfikatora mandatów. Wydaje mi się, że „Unlimited Love” to płyta przede wszystkim, dla wieloletnich fanów formacji, gdyż odwołuje się dawnego sposobu wyrażania się poprzez (kompletny) album.

Pierwszy singiel podpowiadał, że nadciągająca płyta będzie „śmierdzieć na kilometr” starymi, dobrymi Papryczkami. Może kolejne single trochę ostudziły te podniety, ale… to był fałszywy alarm. Dzięki lekkości, z jaką „podskakuje” cała sekcja w towarzystwie gitary Frusciante, „Black Summer” spokojnie mógłby pojawić się na takim „Californication”. Ile w tym zasługi Ricka Rubina? – nie wiem.

Swobodne poruszanie się w ramach swojej własnej stylistyki („Here Ever After”), i to w taki sposób, że trudno wskazać, który z muzyków tu dominuje? No mistrzostwo. Ale prawdziwe fajerwerki i uczta czają się w „Aquatic Mouth Dance” – trzecim numerze na płycie. Kiedyś (w czasach płyt, nie singli), właśnie w tym miejscu umieszczano potencjalnie najmocniejsze pieśni. Ot, taki smaczek z dzisiejszej perspektywy. I tak jest w tym przypadku. Fajnie byłoby mieć kilka mózgów i każdy zaprząc do zabawy w śledzenie innej ścieżki tego utworu (jazzującą perkusję, funkujący bas, itd.), jeden zostawić na konsumpcję „całości w całości” i kolejny mieć w rezerwie na zaskakujące dęciaki, których tu oczekiwaliśmy jak śniegu w Prima Aprilis. Konia z rzędem temu, kto bez wątpliwości przypisze ten utwór do właściwego gatunku muzycznego. Hehe.

W większości, płyta jak długa i szeroka, jest zbiorem dyskretnych popisów całej czwórki. Instrumentaliści błyszczą serwując to, za co najbardziej każdego z nich ceniliśmy do tej pory. Pełno wszędzie nienachalnej gitary Fru, Chad i Flea prezentują się jako sekcja, której za nic podrobić się nie da, ale to kondycji wokalnej Antka bałem się najbardziej. Okazało się, że niepotrzebnie najbardziej. Jeśli ktoś zapomniał, za co tak lubi i ceni Kiedisa, to tu to jest. Nieprzewidywalne, połamane frazowanie, zmiany tempa, odlatywanie daleko i zgrabne wplątywanie się między dyskretnie, acz luksusowo zdobione instrumenty najlepiej chyba słychać w takim „Poster Child”. Ten numer musiał zrodzić się podczas jamowania, nie uwierzę w nic innego. Zresztą, „jam” to mogłaby być dla RHCP rezerwowa nazwa. Czerpią z tego pełnymi garściami od zawsze.

Powiecie, że płyta długa, jak na dzisiejsze standardy. 17 utworów, ponad 70 min muzyki. Trudno się nie zgodzić, ale i trudno się nudzić. Dowód? Proszę bardzo. Takie „Not The One”, niby można trochę wrzucić na luz, niby zapychacz, ale… To byłby jeden z bardziej zachowawczych utworów, gdyby nie te poodwracane, nonszalanckie nie-solówki Fru. A mówimy o utworze, który mógłby być tytułowym. Podobnie rzecz ma się „It’s Only Natural”. Zaczyna się od popisu Flea, ale to tutaj jest jedna z poważniejszych solówek króla drobiazgów i smaczków (no i chórków!)

Cała „Unlimited Love” jest zaskakująco spójna. Nawet pewne wyłomy w tej dramaturgii, jak „These Are The Ways” – chwytliwe, ze świetnie podprowadzonymi „przesileniami”, nie dają prawa myśleć o jakimkolwiek przypadku i zapchajdziurach.

Jeśli podobały ci się dwie ostatnie płyty Red Hotów, to ta też powinna okazać się świetną inwestycją czasu i uwagi. W tym składzie, z tym producentem, w takiej formie (oby Antek utrzymał ją na koncertach!) to podróż na długie wieczory.

Tekst : Artur Rawicz
Ocena: 4/5
Wydawca: Warner Music Polska

Polecane

Share This