Editors – „In Dream”

Zgrabny psikus.

2015.10.19

opublikował:


Editors – „In Dream”

„In Dream” to świadectwo nie pierwszej już przemiany jaką przeszli Editors. A raczej procesu przemiany. Efektu domina zapoczątkowany odejściem istotnej dla zespołu postaci, jaką był Chris Urbanowicz. Panowie rozstali się ponoć z godnością, szacunkiem i w przyjacielskiej atmosferze, wskazując na… różnice artystyczne. Różnice w wizji muzyki, która czekała na stworzenie i nagranie. Oczekiwania wielu fanów kłębiły się gdzieś właśnie w cieniu odchodzącego Urbanowicza i gitar, które zabrał ze sobą. Sam zespół zaś pchnął machinę na szerokie wody elektronicznych pejzaży lat 80., tych chłodniejszych i mroczniejszych, dostojnych i chwilami patetycznych. A jeszcze częściej tanecznych. Tak, tak. Przy okazji nic nie tracąc ze swojej tożsamości. Może nawet poszerzając ją nieco o nowe wymiary. Zawsze wydawało mi się, że od mrocznego postpunka do new romantic jest bardzo daleko. Znacznie dalej, niż wskazywałaby na to chronologia. I że nie da się nagrać jednej płyty, w której echa tych gatunków padną sobie w ramiona. Przy czym filozofia „In Dream” jest zupełnie inna niż „In This Light & On This Evening”, które też było przecież sporym zaskoczeniem.

Tak. Z małymi wyjątkami to płyta na wskroś syntetyczna. Hołd muzycznej epoce, w której wszyscy zachłysnęliśmy się możliwościami smutnej, melancholijnej czy energetycznej elektroniki. Znaleźć tu można echa Eurythmics w „Salvation”, w „Our Love” odciski palców Pet Shop Boys czy Bronski Beat, w „The Law” jest coś z dawnego Depeche Mode czy nawet Einstürzende Neubauten, a na pewno Suicide. W „Ocean Of Night”, utkanym wokół bogato aranżowanych perkusjonaliów i fortepianu (tak, to jeden z tych nielicznych, nie-elektronicznych akcentów), odnajdziemy dawną energię U2 czy Petera Gabriela. Przeciwwagą dla niego mają być zaś trochę eksperymentalne, a na pewno surowe i ascetyczne „No Harm” i „Marching Orders” spinające lodowatą klamrą całe „In Dream”. Wszędzie zaś unosi się duch Ultravox z każdego, poza punkowym, okresu.

„In Dream” to też zgrabny psikus uczyniony wszystkim, którzy w Editors widzieli w linii prostej spadkobiorców Joy Division. Otóż figa z makiem. Zespół, od którego oczekiwano, że nagrywać będzie płyty, jakie już kiedyś nagrał, zgrabnym zwodem omija te oczekiwania. Zostaje w ukochanej przez siebie epoce, czerpie z niej pełnymi garściami, ale… udowadnia przy okazji swoją dojrzałość i kunszt. Swoją drogą, warto odnotować, że za miksy odpowiadał sam Alan Moulder – ikoniczny dla całego shoegaze producent. Można cytować, można się inspirować, ale bez własnych wyrazistych wizji nie uda się odcisnąć swojego piętna. Editorsom się to udało. I tylko smutno fanom gitarowych past. Mnie też.

Polecane

Share This