Ellie Goulding – „Delirium”

Wszystko pożyczone.

2015.11.10

opublikował:


Ellie Goulding – „Delirium”

Na okładce swojego trzeciego albumu Ellie Goulding wygląda znajomo. Jakby wzorowała się na Sarze Connor lub – w najlepszym wypadku – Anastacii. Sama muzyka na tym krążku też nie jest żadnym odkryciem – choć do poziomu dorobku tych dwóch pań jest jej, całe szczęście, bardzo daleko. I dobrze. Z dwojga złego wolę, gdy to grafika, a nie dźwięk jest kiczowata.

Bo wiele można o „Delirium” powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest wyprodukowane po taniości. Za warstwę muzyczną odpowiada Greg Kurstin, gość, który zrobił wiele dobrego dla Lily Allen, Kelly Clarkson i Pink, a lada dzień być może okaże się, że wygrał też rok dzięki robocie na „25” Adele. Jego spotkanie z Goulding nie jest pierwszym: duet miał już na koncie współpracę na poprzednim krążku wokalistki, „Halcyon Days”. Tamten krążek był jednak przeraźliwie napompowany, ten – i tu właściwie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko powtórzyć powszechne wrażenie – porywa lekkością i tanecznym feelingiem.

Brzmienie jest zwiewne, bezpretensjonalne – jakby nie pretendowało do niczego poza kilkoma uprzyjemniającymi życie odsłuchami. Słychać to najlepiej w numerach pokroju „Around U”, który sięga do lat 90. i wyciąga z niego to, co – wydawałoby się – nie ma prawa już w żadnej formie powrócić: słodki, dziewczęcy, malowany na różowo pop. Cyka to, mieni brokatem, wokal Goulding – już sam w sobie niewinny – jest jeszcze podkręcony różnymi efektami studyjnymi. Ale to infantylność, która wydaje mi się całkiem świadoma.

 

Tak samo jak wszystkie inne klisze: klubowy pop rodem z pierwszej płyty Katy Perry („Codes”), rapowy, połamany bit („On My Mind”), synth-popowa, płaska sekcja perkusyjna („Something In The Way…”), potężne chórki podrasowane house’owymi klawiszami („Aftertaste”), EDM’owy patos („We Can’t Move To This” – choć tu „dół” akurat szarżuje bardzo nietypowo). Wszystko znamy ze współczesnego popu, nic więc tu nie powinno dziwić, a jednak Goulding całkiem sprawnie bawi się tymi klockami. I co najważniejsze, wie, po jakie elementy sięgać, by jej głos wypadał jak najlepiej. Broni się nawet w balladach typu „Army” czy „Love Me Like You Do”, choć to akurat najsłabsze momenty krążka – może dlatego, że w wolnych numerach wszystkie gatunkowe szwy i banały najbardziej wyłażą na wierzch.

Trudno na „Delirium” znaleźć jakiś jeden poszczególny fragment, którego można by się czepić i rozpocząć od niego krytykę. Zbyt profesjonalny to materiał, by trafiły się tu jakieś wpadki. A jednak, trudno nie uniknąć ogólnej myśli, że krążek jest, bądź co bądź, mało oryginalny. To już trzecia płyta Goulding, a ja wciąż nie wiem, z kim mam do czynienia. Co więcej, nie wiem nawet, w którą stronę zmierza jej twórczość. Nic tu nie jest własne, wszystko wypożyczone. Jak długo uda się tak uciągnąć swoją karierę na rynku, który wręcz karmi się wyrazistymi historiami, mitami i osobowościami?

Polecane

Share This