Jill Scott – „Woman”

Bądź spokojny, Jill Scott nie wychodzi z formy.

2015.08.23

opublikował:


Jill Scott – „Woman”

Najprostsza recenzja „Woman” brzmiałaby: na swoim piątym studyjnym albumie Jill Scott nie rozczarowuje. Oznacza to dwie rzeczy. Po pierwsze, płyta nie odstaje od ostatnich wydawnictw artystki. Po drugie, jest to rzecz w pierwszej kolejności dla miłośników dotychczasowej twórczości wokalistki z Filadelfii.

Czy to oznacza, że Scott ani myśli wyjść poza wygodne (dla niej i dla słuchacza) gniazdo neo-soulu? Że pozostaje nieczuła na to, co choćby sąsiaduje z najbliższymi jej dźwiękami? Tak daleko pójść nie można, choć przesadą byłoby też stwierdzenie, że Scott puszcza się na jakieś szczególnie głębokie wody muzycznego eksperymentu. Muliste, gęste, dociskające bluesową śrubę „You Don’t Know” jest ciekawą próbą przełamania szeregu krystalicznie czystych dźwięków, na których opiera się znaczna część „Woman” – szczególnie że pociąga za sobą to zmiany w wokalu na bardziej melodeklamacyjny – tyle że to regiony, które niespecjalnie zaskakują. Raz, że Scott już zdarzało się uciekać w regiony retro. Dwa, że retro samo w sobie jest od kilku przynajmniej lat całkiem modne i nawiązywanie do stylistyki bluesa, rock and rolla czy soulu sprzed pół wieku (słyszalne choćby w „Run Run Run” i „Coming To You”) odbierać należy raczej jako zachowawcze urozmaicenie wizerunku niż prawdziwie ambitną i ryzykowną próbę. Podobnie traktuję ballady pokroju „You Don’t Know”: niby dramaturgicznie jest tu wszystko we właściwym porządku, a rozbudowywany o kolejne instrumenty aranż imponuje, lecz to nagranie sprawiające wrażenie, jakby od początku było wyrachowane i obliczone na pewny efekt, pisane w oparciu o amerykańskie standardy.

„Woman” niczym więc nie zaskakuje, ale – prawdę mówiąc – czy ktoś oczekiwał po tej płycie jakichś eksperymentów? Sama Scott nagrywa takie płyty, jakby już nie miała nic do udowodnienia. Słusznie określa się ją mianem jednej z dwóch najlepszych soulowych wokalistek (druga to, rzecz jasna, Erykah Badu) ostatnich dwóch dekad i piąty w jej karierze album w ogóle nie podważa tej pozycji. Szczególnie widać to w produkcjach, które wprost wyrastają z naturalnego muzycznego środowiska Scott. Takie zmysłowe, pisane jakby z myślą o spacerach późnym latem „Cruisin” – bujające równie przyjemnie jak słynne „A Long Walk” – czy absolutnie ujmująca kooperacja z BJ The Chicago Kidem w „Beautiful Love” to numery, które z miejsca wpisać można do jakiegoś „the best of” wokalistki z Filadelfii.

Numerów, do których chce się wracać, jest jeszcze więcej. Weźmy takie „Jahraymecofasola”, które co prawda staje się jaśniejsze, przynajmniej od strony tekstowej, gdy odczytywać ją w oparciu o wskazówki  samej Scott, ale właściwie by poczuć ten oniryczny, miękki klimat dobrego snu, wystarczą inicjujące piosenkę, kołyszące klawisze i przestrzenne bębny. Albo mierzące się z tradycją nowego r&b, minimalistyczne „Lighthouse”. Albo przejmujące, wygrywające całe napięcie na twardych partiach fortepianu „Prepared”. Długo można by jeszcze wymieniać. Ale po co, skoro można posłuchać poniżej – i zostać, nawet jeśli nie z zachwytem i ekstazą, to przynajmniej z poczuciem dużego szacunku względem autorki.

Polecane

Share This