Justin Timberlake – „Man of the Woods”

Tradycja odkryta na nowo.

2018.02.03

opublikował:


Justin Timberlake – „Man of the Woods”

foto: mat. pras.

Nikt nie powinien mieć pretensji do Justina Timberlake’a o to, że na jego nowy album przyszło nam czekać pięć lat. Wokalista przyzwyczaił już nas do tak długich przerw w dyskografii, a co najważniejsze, dotychczas wychodziły mu one na dobre. Ba, gdy tylko podkręcił tempo, wydając w 2013 roku dwie płyty, ucierpiała na tym jakość jego muzyki. O ile pierwsza część „The 20/20 Experience” zachwyca do dziś, o tyle wydana pół roku później kontynuacja przyniosła nikomu niepotrzebne pozostałości z tej samej sesji nagraniowej.

Niespełna pół dekady po tamtej premierze Timberlake wraca z kolejnym krążkiem i po raz kolejny próbuje na nowo zdefiniować swoją twórczość. O ile dotychczas zdawał się być o krok przed kolegami i koleżankami z popowej branży, o tyle teraz jakby w ogóle nie ogląda się na konkurencję. Zamiast tego proponuje podróż w poszukiwaniu korzeni własnej muzyki – do gitarowych brzmień rodzinnego Tennessee.

Podróż to o tyle ciekawa, że Timberlake jako swoich kompanów wybrał tych, dzięki którym uchodził przez lata za Steve’a Jobsa amerykańskiego popu: Timbalanda i The Neptunes. Ci, którzy niegdyś dbali o nowoczesne brzmienie płyt JT, mieli go teraz żenić z country, bluesem i rockiem. Przyznacie, że ciekawy ruch. Jeszcze bardziej intrygująco się zrobiło, gdy poznaliśmy pierwszy singiel: „Filthy”, zamiast zwiastować korzenne brzmienie, zapowiadało raczej kontynuację futurystycznych poszukiwań z poprzednich krążków. Ostatecznie okazało się, że to nie materiały prasowe wprowadzały w błąd, ale właśnie utwór promujący – bo syntetyczne „Filthy” zwyczajnie nie jest reprezentatywne dla „Man of the Woods” jako całości. Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że oto mamy do czynienia z najbardziej naturalnym i organicznym dziełem w dorobku Timberlake’a.

Kluczowym instrumentem na płycie jest gitara akustyczna. To ona wiedzie tu zdecydowany prym bez względu na to, czy mówimy o bardziej dynamicznych („Midnight Summer Jam”) czy wolniejszych („Flannel”) piosenkach. To ona pozwala z jednej strony nawiązać do muzycznych tradycji regionu, z którego JT się wywodzi, a z drugiej – zachować popowy charakter tych kompozycji, czyli przede wszystkim dostarczyć zgrabną, przyjemną dla ucha melodię. Gdy uzupełnimy tę charakterystykę o elektroniczne, ale zupełnie nienarzucające się perkusje, mamy właściwie podstawowy przepis na utwór z „Man of the Woods”. Tak przedstawia się szkielet tego krążka. Tworzą go utrzymane w średnim tempie, umiarkowanie rozbudowane nagrania. I bardzo dobrze. Prawdę mówiąc, na tak pomyślanym albumie – pełnym pogodnego country popu od spełnionego zawodowo i życiowo faceta – trudno mi sobie wyobrazić rozbudowane, wielowarstwowe kompozycje, jakich pełno było choćby na pierwszym „The 20/20 Experience”. Jasne, chciałoby się więcej harmonijkowych szaleństw w „Midnight Summer Jam”. Z drugiej jednak strony kombinowanie ze strukturą piosenek, powtarzalnością fraz i ich modyfikowaniem w niektórych nagraniach („Breeze of the Pond”) wywołuje efekt odwrotny do pożądanego i raczej nuży, niż ekscytuje.

Miało być prosto, radiowo, a jednocześnie blisko muzycznych tradycji. I jest. W tym tkwi, jak sądzę, zasadniczy urok tej płyty. Dopełnia go fakt, że tracklistę pomyślano naprawdę sprytnie. Gdy wydaje ci się, że autorzy (i Timberlake, i jego producenci) zaczynają powoli zjadać swój ogon, nagle trafiają się piekielnie mocne momenty: hip-hopowe, nowoczesne „Supplies” czy pulsujące, beegeesowe „Montana”, które równie dobrze mogłoby wyjść spod ręki Daft Punk. Dzięki takim nagraniom – a także innym jak np. blues rockowe, zadziorne „Sauce” – temperatura „Man of the Woods” jest odpowiednio wysoka przez cały czas, co w ogólnym rozrachunku pozwala uznać ten album za udany powrót po kilku latach przerwy.

Karol Stefańczyk

Ocena: 4/5

Polecane

Share This