Katy Perry – „Prism”

Nie tylko przebój za wszelką cenę

2013.11.01

opublikował:


Katy Perry – „Prism”

Gdyby włączyć bez dźwięku teledysk do „Roar”, głównego singla z albumu „Prism”, można by pomyśleć, że u Katy Perry niewiele się zmieniło. Jasne, zamiast po kalifornijskich plażach biega po dżungli, a za odzienie służy jej już nie cukierkowe wdzianko, ale odzież godna Tarzana. Zasadniczo jednak wydaje się, że mamy do czynienia wciąż z tą samą estetyką, adresowaną do nastoletnich odbiorców. Sytuacja zmienia się, gdy włączamy muzykę. Wówczas okazuje się, że Perry wcale nie odcina kuponów. I nagrywa coraz lepsze piosenki.

Rzucam okiem na tracklistę i nie mam wątpliwości – pierwsze sześć kawałków (a więc prawie połowa płyty!) to przeboje, na tyle murowane, że właściwie samej Perry nie pozostaje teraz nic innego, jak po kolei kręcić do nich teledyski. Sukces? I tak, i nie. W końcu powinniśmy być przyzwyczajeni do tego, że amerykańska wokalistka od trzech albumów produkuje hit za hitem. Nie tyle więc „przebojowość” zasługuje na pochwały, co brzmienie tych utworów. „Roar” imponuje rozmachem, doniosłością, masywnymi bębnami – czyli czymś, co często nazywamy stadionowym zacięciem. „Legendary Lovers” – wszystkim tym, co powyżej, a ponadto całkiem gęstym, rozwiniętym aranżem. „Dark Horse” – zgrabnym łączeniem wysokich tonów w refrenie z kombinacyjnymi zwrotkami na hip-hopowym bicie. „Walking On Air” – house’owymi motywami w starym, dobrym stylu. Mamy też „Birthday”, udanie wpisujący się w modne ostatnio odświeżanie disco lat 70. i 80.

Wyliczam te utwory, by pokazać, że chociaż trudno tu doszukiwać się jakiejś oryginalności, mamy powody, by odczuwać progres. Płaskie, tanie chwyty z poprzedniego albumu uprzątnięto i odstawiono w kąt. Od razu zrobiło się więcej miejsca. Ta przestrzenność sprawia, że echo fantastycznych refrenów niesie się przez cały album. Nic dziwnego, że dziennikarz amerykańskiego serwisu „Consequence Of Sound” nazwał Perry „champion of choruses”.

Skoro jesteśmy przy opiniach zagranicznych serwisów, przytoczmy może jeszcze jedną, z szanowanego brytyjskiego dziennika „The Daily Telegraph”. Tam czytamy: „[Perry] brzmi wreszcie jak kobieta, artystka, która odnalazła siebie”. Dość odważne stwierdzenie, nieprawdaż? Podobne laudacje pojawiały się kilka lat temu przy okazji albumu „Back To Basics” Christiny Aguilery. Mniejsza o to, jak potoczyła się kariera tamtej wokalisty – „Prism” nawet nie stoi obok ambitnej dwupłytówki z 2006 roku. Perry po prostu bardzo dobrze odrobiła swoją popową lekcję, przy okazji zdecydowanie poprawiając jakość własnych kompozycji. Jest to jednak przykład ewolucji, nie – jak u Aguilery – rewolucji w dyskografii.

Inna sprawa, że autorka „Prism” nie dawkuje emocji i od samego początku atakuje nas na płycie tym, co ma najlepszego do zaoferowania. Efekt? Po słodkim „How We Do” (klimatem najbliżej „Teenage Dream”) i „International Smile” (świetny vocoder w końcówce) druga część krążka jest wyraźnie słabsza. Patetyczne, potężne refreny, doniośle śpiewane na równo bijących stopach, z czasem tracą swój impet, zlewają się i toną w przeciętności. I tym bardziej szkoda, że zmarnował się tak tłusty, synth-popowy bit jak ten w „This Moment”.

Mimo to trudno jest wskazać jakiś ewidentnie słabszy, odstający moment na „Prism”. Dolną granicę tego albumu wyznacza raczej słowo „przeciętność”. To już duży sukces, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę poprzednie, piekielnie nierówne krążki Perry. Tym samym amerykańskiej wokalistce udało się nie powtórzyć błędu wielu swoich koleżanek po fachu – nagrała album przebojowy i solidny zarazem. Koniec końców taki, który bez żenady można puścić na imprezie.

Polecane

Share This