Lion Babe – „Begin”

Od Eryki Badu do Jessie Ware.

2016.02.13

opublikował:


Lion Babe – „Begin”

Lion Babe nie zgrywają weteranów. Nie kryją się z tym, że stoją dopiero u progu, być może wielkiej, kariery. Tytułują więc swoją pierwszą płytę „Begin” i otwarcie przyznają się do swoich inspiracji. Choćby dlatego, mówiąc o wokalu Jillian Hervey, dziennikarze często używają porównania do Eryki Badu. Cóż, nie trzeba być mistrzem skojarzeń, by zdać sobie sprawę, że nagrywając swój debiut, Lion Babe musieli być zasłuchani w zarówno starszych, jak i nowszych utworach królowej neo-soulu. Na „Begin” są momenty, jak choćby „Satisfy My Love” czy „Jungle Lady”, gdy wpływy Badu są wręcz uderzające.

Zarazem, gdy piszę o jawnych inspiracjach, nie mam na myśli tylko tej jedynej. Wyliczankę nazwisk i pseudonimów można by kontynuować. Ograniczę się do stwierdzenia, że „Begin” najbliżej jest, jak sądzę, do „Aquarius” Tinashe oraz „Devotion” Jessie Ware. Oznacza to, że – po pierwsze – brzmienie płyty jest bardzo nowoczesne, w zupełności pokrywające się ze standardami współczesnego r&b. To, że – po drugie – płyta kilkukrotnie próbuje skręcać w stronę klimatycznej, nienachalnej muzyki klubowej. Wreszcie to, że – po trzecie – nie chowa się po kątach ze swoimi popowymi ambicjami. Na „Begin” liczy się przede wszystkim melodia. To ona decyduje o klasycznej strukturze większości piosenek, ich mało eksperymentalnym charakterze i średnim tempie, w którym są utrzymane. Od tej muzyki bardziej żywiołowa jest burza loków Hervey, burza, z którą może się równać chyba tylko fryzura zapomnianej nieco Leely James.

Jest w tym komfortowym, wyważonym brzmieniu coś eleganckiego. Gdyby pokusić się o gatunkową wyliczankę, powiedziałbym, że producent Lucas Goodman umiejętnie porusza się między pulsującym deep housem, pląsającym electro, miękkim, Soulquariansowskim hip-hopem oraz bezpiecznym nu-beats. Zanurzony w klasyce, wychylony w przyszłość. Dla przykładu, jeśli sięga do tradycji, jak w singlowym „Treat Me Like Fire”, to wyciąga zakurzony sampel (w tym wypadku Eunice Collins ) i wprzęga go w minimalistyczny, pościelowy podkład w stylu Jamesa Blake’a. Mieszanka to tyleż przewidywalna, co sprawnie zrealizowana, piekielnie przyjemna i całkiem wciągająca. Wbrew pozorom, płyta angażuje i sprowadzenie jej do sympatycznego tła byłoby dużą krzywdą. Prawdę mówiąc, im jest wolniejsza i oszczędniejsza, tym więcej w niej naturalnej przebojowości. Dlatego o wiele bardziej podobają mi się „Hold On” czy „Got Body” od np. wyraźnie aspirującego do klubów „Where Do We Go”, nagrania, które ma w sobie sporo Rudimentalowskiej energii (tyle że bez drum’n’bassowego zaplecza).

Gdy próbuje się uchwycić „Begin” w jakieś gatunkowe ramy i umieścić na muzycznej mapie, album nowojorskiego duetu sprawia wrażenie kliszowego i mało oryginalnego. Choć uwagi te warto mieć w pamięci, krążka słucha się jednak świetnie. Przyjemność odbioru nie kłóci się z dobrze znanymi rozwiązaniami. Te cztery gwiazdki nie są przypadkowe.

Polecane

Share This