Miuosh – „Ulice bogów. Produkcja Fleczer”

Cały czas te same widoki.

2015.10.20

opublikował:


Miuosh – „Ulice bogów. Produkcja Fleczer”

Miuosh i Fleczer, chociaż dopiero teraz zdecydowali się na nagranie wspólnego albumu, mieli już okazję ze sobą kilkukrotnie współpracować, m.in. na poprzedniej solówce katowickiego rapera czy na jego krążku z Onarem. I to wszystko słychać. Po pierwsze, „Ulice bogów” sprawiają wrażenie suplementu do „Pana z Katowic”, tyle że bardziej odpornego na trendy i – co oczywiste, bo za muzykę odpowiada jedna osoba – bardziej konsekwentnego. Po drugie, jest chemia między autorami. Chropowaty, silny głos Miuosha dobrze klei się z twardymi bębnami Fleczera.

W efekcie „Ulice bogów” przynoszą naprawdę kilka niezłych momentów. Klimatyczne „Chicago” brzmi bardzo nowojorsko, ale jednocześnie jest to stylistyka Wschodniego Wybrzeża przefiltrowana przez polską tradycję. W tym basie słychać tyleż Buckwilda czy Da Beatminerz, co np. Volta z czasów „Wielkiej niewiadomej” Jeden Siedem. Miuosh kładzie na ten podkład dobry, chwytliwy refren – nie ostatni raz zresztą, bo na „Ulicach bogów” ta sztuka udaje mu się przynajmniej kilkukrotnie, z „Małpami” oraz „Brudem i tuszem” na czele. Ten ostatni numer, plastyczny zapis frustracji i zmęczenia, jest chyba najlepszym utworem na płycie: rockowa ekspresja, po którą często sięga producent, pracuje tu w stu procentach, a przewijająca się w tle bluesowa gitara ciągnie całość w stronę takiego choćby Everlasta.

„Ulice” dostarczają więc fragmentów, za które można chwalić gospodarzy: od całościowych konceptów (wspomniany wyżej „Brud i tusz”, który stanowi kolejny przykład na to, że katowicki raper lepiej wypada jako swój własny psychoanalityk, niż socjolog) po pojedyncze wersy w rodzaju: „Ten album to jak moja hostia z węgla / Część brudnego serca”. Fleczer też ma pojęcie o tym, co robi: umiejętnie gra samplami (szczególnie udane są te wokalne, np. w „Sinusoidzie” czy nagraniu tytułowym), dobrze wychodzi mu też budowanie ciężkiej, ospałej atmosfery za pomocą niskich tonów (zwrotki w „Wizje”, „Chicago”).

Co z tego jednak, skoro płyta koniec końców brzmi, jakby była nagrywana na siłę, bez specjalnego pomysłu na to, co nowego można by za jej pomocą wnieść do twórczości Miuosha. Katowicki raper po raz kolejny niby nieźle oscyluje między wewnętrznym, emocjonalnym utytłaniem i zewnętrznym, śląskim brudem, ale brakuje tym wersom jakiegoś momentu przełamania narracji, zaskoczenia, jakiegoś plastycznego opisu – czegoś, co skoncentrowałoby uwagę słuchacza. Podobnie zresztą z bitami. Jako producent całego albumu Fleczer nie udźwignął zadania: do tego potrzeba trochę szerszego pola manewru niż dwóch próbek bębnów na krzyż i utrzymanego w jednym nastroju, symfoniczno-rockowego tła. Braki w kreatywności pojawiają się, gdy Fleczer wychodzi poza bezpieczną przestrzeń sprawdzonych środków i próbuje dołożyć wooble’ujacy bas, chórek czy fragment z Budki Suflera. Za każdym razem pojawiała mi się w głowie myśl: „Fajnie, że próbujesz, stary, ale wiesz co, może już lepiej będzie, jak zostaniesz przy swoim rzemiośle”.

Polecane

Share This