MONOTONIX – „Not Yet”

Rzeczywiście – jeszcze nie tym razem.

2011.02.10

opublikował:


MONOTONIX – „Not Yet”

Powiedzmy to wprost – Monotonix
pokochaliśmy za koncerty. OFF Festiwal, a potem dwa następne  koncerty w Polsce pokazały, że główną zaletą
zespołu są występy na żywo. Powinienem raczej napisać „Występy”, bo to co
izraelscy muzycy wyprawiają na scenie przypomina rockowy cyrk. Skoki w publikę
połączone z przenoszeniem instrumentów, wypijanie cudzych drinków a przede
wszystkim energia rozsadzająca wzmacniacze – oto Monotonix. Ale emocje, które
bez problemu grupa zachowuje na koncertach, tylko częściowo udawało się
przenieść na płytę. Czy nowym krążkiem mocna pozycja zespołu zostanie wreszcie
potwierdzona?

Współpraca z guru hałaśliwego
grania, producentem Stevem Albinim, na pewno odbiła się korzystnie na brzmieniu
kapeli z Tel Awiwu. Już od pierwszego utworu, „Nasty Fancy”, słychać, że Albini miał dużo do powiedzenia. Gitara
brzmi jeszcze mocniej niż na poprzednim albumie, „Where Were You When It
Happened?” z 2009 roku. Wreszcie szaleńcy z Izraela uzyskali w swoich utworach odpowiednio
hałaśliwe brzmienie! Solówki wydzierają się w słuchawkach, perkusja dodaje odpowiedniego
groove’u prostym, robionym wg Kanonu Ostrego Rocka utworom. Albini, który
współpracował zazwyczaj z noise rockowymi kapelami właśnie elementy noise’owe
wysunął na pierwszy plan. Wystarczy posłuchać końcówki „Give Me More” – panowie z Cows byliby pewnie zadowoleni.

Dobrze, więc brzmienie gitary i
perkusji mamy załatwione. Ale co do cholery podziało się z chwytliwością
kompozycji?! Siłą poprzedniego albumu Monotonix było świetnie połączenie ostrego
brzmienia z jednak chwytliwymi, melodyjnymi fragmentami. Istotą hard rockowych
zespołów z lat 60/70 była przecież jednak melodia. Tego na „Not Yet” niestety
brakuje. Nie oczekiwałem oczywiście tego, aby muzyczni barbarzyńcy z Tel Awiwu
nagle zaczęli grać pop rocka a la
Nickelback lub (o, zgrozo!) Linkin Park. Problem nowych
utworów zespołu to ich podobieństwo do siebie. Większość kompozycji kończy się
tak samo, czyli powtórzeniem przez wokalistę refrenu ze zwiększonym tempem przy
akompaniamencie jazgotu gitary. Zresztą, głos Shaleva to najsłabszy element
nowej płyty, czasami główny krzykacz sprawia wrażenie, jakby nie zupełnie
wiedział co ma zrobić w utworze, najczęściej jest więc przykrywany przez riffy
gitary (efekt typowej dla Steve’a Albiniego techniki nagrywania „na żywo, ale w
studiu”). Najoryginalniejsze utwory trafiają na sam koniec albumu: powolne,
bluesowe „Late Night” z rozbudowaną jak
na Monotonix partią gitarową i „Never Died
Before” rozpoczynające się nietypowo, bo od krótkiego sola perkusisty. Charakterystyczne
momenty wpadają czasami w ucho (vide świetne „Everything That I See”) ale…patrz: początek akapitu.

„Not Yet” to nadal porządna dawka
mocnego, pompującego adrenalinę rocka spod znaku Mudhoney czy The Stooges. Monotonix
wypracowali wreszcie w studiu odpowiednie  brzmienie, które chociaż częściowo oddaje to,
co znamy z ich koncertów. Gdzieś jednak zgubiła się chwytliwość utworów, a pomysły
na kompozycje, nawet te dobre, po prostu nudzą.  Not yet,
panowie.

Polecane

Share This