Olsen & Fu – „Kameleon II”

I nie zmienia się nic.

2014.02.09

opublikował:


Olsen & Fu – „Kameleon II”

„Niektórzy czekali długo na tę reaktywację / Niektórzy śmiali się głupio, myśląc, że mają rację” – rapuje Olsen w otwierającym „Kameleona II” tytułowym utworze. Ile osób czekało na powrót tego warszawsko-białostockiego projektu, o tym przekonamy się najpewniej po wynikach sprzedaży. Obserwując jednak wstępne reakcje w Internecie, trudno żywić większe nadzieje. Już pierwszy „Kameleon” wyraźnie kuśtykał, gdy szło zestawić go z ówczesnymi ulicznymi hitami (Hemp Gru, WWO – a to przecież żadne rewelacyjne płyty). Druga część nawet nie kuleje; na czworakach próbuje dobić do 2014 roku, choć jej miejscem powinien być co najwyżej 2006. I nie, wcale się nie śmieję głupio z cudzego nieszczęścia.

Podobno nie ocenia się płyty po okładce, ale czy można po refrenach? Jeśli tak, Fusznikowi – bo to on w głównej mierze odpowiada za cuda, które się tam dzieją – i pozostałym należy się Złota Malina za całokształt. Już w drugim na trackliście utworze udaje się warszawskiemu raperowi zrymować „mortal kombat” z „w mordę bomba”, ale tu granice absurdu są jeszcze nietknięte. Mur niedorzeczności zaczyna się kruszyć w „Pamiętniku weterana” („ja w starym klimacie wrzucam płytę Nasa / I uśmiecham się do siebie w imię swoich zasad”), pierwsze fragmenty odpadają w „Samotnym jak Ronin” (ze szczególnym naciskiem na „wiem, że cekas na mnie znowu”), prześwity pojawiają się w auto-tune’owym „Panu życia”, by ostatecznie całość rozpadła się pod naporem wokalu Andrzeja Popławskiego („Hardkorba”), wokalu tak dopracowanego, że aż wysiedzianego… w kiblu.

{reklama-hh}

„Kameleon II” w istocie brzmi tak, jakby czas się zatrzymał w okolicach 2005 roku. Po album powinni sięgnąć szczególnie ci, którzy odnajdywali i odnajdują perwersyjną przyjemność w traktowaniu słowa „rap” jako przedimka do jakiegokolwiek innego wyrazu: „rap aktywacja / (…) rap relacja / (…) rap kontynuacja / (…) rap dedykacja” (zwróćmy uwagę na rymy, jawnie odwołujące się do jasnogórskiej tradycji). Także ci, którym przejadła się proamerykańska polityka niektórych raperów i stęsknili się za polsko-francuskim partnerstwem, będą zadowoleni z występu Madinnes Le Polaka. Hasztagi złe, bo importowane? A więc może coś z rodzimej klasyki? W końcu mamy 2005 rok, Krzysztof Jarzyna ze Szczecina jeszcze pobudza wyobraźnię słuchaczy. Taki polski sznyt, jego mać.

Starałem się dostrzec coś wartościowego w tym albumie. Nic z tego. Olsen wypada chyba jeszcze gorzej i prymitywniej niż na pierwszym „Kameleonie”. Podczas gdy na co dzień zwykliśmy zestawiać lokalnych MCs z ich amerykańskimi pierwowzorami, białostockiemu weteranowi najbliżej do… Juhasa. Wnioski sami wyciągnijcie. Więc może w Fu nadzieja? Cóż, przeklinam dni, w których narzekałem na jego słabą dykcję. Dziś, niestety, rozumiemy, co chce nam przekazać. Bity? Jedynie Siwers ze swoim niepokojącym, agresywnym syntetykiem stanął na wysokości zadania. Wszystkim pozostałym – nieudolnie wskrzeszającym Scotta Storcha, wygrywającym tanie melodie na keyboardzie, wyciągającym sample z gwiazd popu – należy się z miejsca czerwona kartka i pauza na kilka studyjnych spotkań. Ten plastik ktoś powinien stopić. Ale jak, skoro gospodarzom brakuje choćby zapałek?

Polecane

Share This