On nie jest tu na chwilę – Mata gruntuje swoją pozycję drugą płytą. Marcin Flint recenzuje „Młodego Matczaka”

Sezonowa ciekawostka? Nie, artysta, który chce być kimś i być sobą. A do tego wie, jak się rozwijać.

2021.10.04

opublikował:


On nie jest tu na chwilę – Mata gruntuje swoją pozycję drugą płytą. Marcin Flint recenzuje „Młodego Matczaka”

fot. mat. pras.

W karierze Michała Matczaka nie ma przypadku, szczęścia i niesprawiedliwości. Debiutanckie „100 do do matury” radziło sobie bez taryfy ulgowej, bo bronione było umiejętnościami, pomysłem na siebie i kłopoczącą odbiorców autentycznością. To nie był stary malutki czy produkt SBM, to był ujmujący , dogłębnie rozumiejący rap dzieciak z atakami bardzo dorosłej wrażliwości. Nikt go nie musiał odkrywać, sam się odkrył.

Bałem się drugiej płyty, bo hip-hop, trap i tak dalej udowadniały bardzo wiele razy w każdym zakątku Ziemi, jak nudne i kliszowe robi się życie młodego rapera po sukcesie. Poza tym prościej o porażającą szczerość i wierność sobie, kiedy wszystkie oczy nie są zwrócone na ciebie, gdy konsekwencji twoich słów nie poniosą twoi bliscy. „Młody Matczak” mógł być więc albumem reżyserowanym, schematycznym, asekuracyjnym. Uff, nie jest, acz do ideału mu daleko.

Najtrudniej z nowym Matą jest na początku. Słuchacza osacza mocno nastoletni klimat domówkowo-parówkowy. Cały ten humorek wokół zbyt głośnej imprezy w przerywanym gadką, za to pozbawionym dobrego refrenu „Bloku” to rzecz dozwolona do lat 18, woda po poprzednim krążku. Prowadzone gitarą akustyczną „La la la (oh oh)” okazuje się ogniskową piosenką, jedną z tych, które gospodarz nagrywał już wcześniej z dużo lepszym skutkiem. Można nie zauważyć, że White tu się w ogóle pojawia. Najlepiej w tej części płyty wypada „Skute bobo”, ale to głównie za sprawą ośmiobitowego bitu Fantoma i tego dziwnego skrzeku wydobywanego przez Matę z gardła pomiędzy zwrotkami – zgred mógłby powiedzieć, że jakie pokolenie, takie „Release Yo’ Delf”.

Na szczęście poziom sukcesywnie rośnie. „Nasza klasa ale to drill” (youtube’owym świrom melduję obecność Młodego Klaksona) ma już nie tylko porządny hook, a również Popka, który potraktował zaproszenie poważnie i nie przeleciał obok numeru. „2001” wydaje się kolejną rozbrzdąkaną ponad miarę, harcerską produkcją, niemniej tu już zaczyna się ulegać nastrojowi (w tym wypadku pandemicznej nostalgii) i wypisywać sobie linijki pokroju „Co nam zostało? Covidowy small talk i kakao”.

Stopniowo przychodzi czas na rzeczy wielkie. Nawet jeśli to nie jest najlepsza polska rapowa płyta w tym roku, to wszystko to, co wydarzyło się między „Faka” a „67-410”, wydaje się w tej chwili najlepszym fonograficznym momentem w naszej muzyce miejskiej 2021. Rzeczona „Faka” ze „Szmatą” i „Kurtzem” brzmią jak jeden utwór obracający Matę niczym kebab i obcinający go ze skrawków przyjaranych emocji po to, żeby je wam zaserwować. Niezła uczta, sos średni, żadnej cebuli. To hedonizm podszyty tragizmem, wyrzutami sumienia i tak jak wydaje się, że artyście było to niełatwo powiedzieć, tak niełatwo się tego słucha. „Rucham tak dużo, że czuję się jak dziwka” u wielu byłoby jak żenujące bragga. Tu jest przejmującym real talkiem. W „Kurtzu” Taco przykleił się stylówką do gospodarza tak, że panowie brzmią jak bracia. Hemingway rozlicza się ze sobą, Matczak patrząc na niego może trochę popatrzeć w przyszłość i to jest ciekawe. Ale ciekawsze jest nawet to, że trudno się rośnie w cieniu, które rzuca już dorosłe życie. Czy to jeszcze kac, czy już depresja? To wcale nie jest takie głupie pytanie.

„67-410” potrzebuje osobnego akapitu, bo jest dla tego albumu tym, czym „Żółte flamastry i grube katechetki” były dla „100 dni do matury”. Młoda wrażliwość zwycięża z trudnym tematem, stratę ogarnięto bardzo literacko, zarówno metaforą i niedopowiedzeniem, jak i wyczuleniem na detal. Część śpiewana odpowiednio dopełnia tę rymowaną, stając się z miejsca głównym dowodem w sprawie o ponadprzeciętną muzykalność Maty. Świetnie gra producencki kontrast łoskoczącego bębna i rozmytego tła. Wiemy też, że dostajemy prawdziwy, szkatułkowy album, gdzie utwory, słowa, motywy permanentnie haczą się o siebie. To drobiazgi, być może je nadinterpretuję, choć nawet wtedy jestem szczęśliwy, że „Młody Matczak” daje mi w ogóle taką szansę. „Zabawnie być Marlonem Brando, a nie ogórem pod wódę” rymuje w „Faka” raper, a niedługo potem pojawia się postać Kurtza z „Czasu apokalipsy”, jedna z ról, którą Brando zasłynął. Albo leki – Panadol ze „Szmaty”, witaminy z „Kurtza”, Rutinacea i Scorbolamid z „67-410”. Zmieniają się kawałki, zmieniają się pastylki.

Byłem ciekawy, jak w kontekście płyty poradzą sobie bez obrazków opatrzone superklipami single – „Patoreakcja”, „Papuga” i „Kiss cam”. I radzą sobie bardzo dobrze. Te dwa pierwsze kleją się do siebie i można w spokoju przekonać się, jak nawijka gra w nich z podkładami (wydają się nieremiksowalne), a przy okazji połowić z nich linijki. Miłe słowo należy się Quebo i Malikowi Montanie, bo to memy, za to sprawnie rapujące, z porządnie wykminionymi zwrotkami. To ciekawe, bo ostatni raz miałem cierpliwość brać Malika pod lupę, jak Kaz Bałagane się modlił. „Kiss cam” zlepia się z kolei z „Szafirem”, Mata pocieszny, nieporadny i uroczy w tym wszystkim pozwala odetchnąć, sinusoida emocjonalna przebiega logicznie, koniec płyty spina się z klamrą ze szczeniackim, gimbusiarskim początkiem.

Świetnie się czyta o tym, jak to album „Młody Matczak” miał 100 milionów streamów na Spoti 40 minut po premierze, o wyprzedaniu lotniska przy okazji koncertu. Tak zwane autorytety dostają małpiego rozumu przy okazji książki Matczaka seniora, tak zwane gwiazdy tłumaczą się z tego, dlaczego nie ma ich na krążku juniora. Katarynka gra, media strzelają z armat, internauci połykają ogień, baby z brodami piszą tweety, krótko mówiąc – cyrk jest otwarty. Pamiętajmy przy tym, ile Mata ma lat i że balonik jest pompowany do poziomu sterowca, który może i fajnie wygląda na niebie, za to podczas wojny jakoś się nie sprawdził; I że lecąc do góry, można równolegle spadać. Udało się przezwyciężyć syndrom drugiej płyty, choć ten w rapie wydaje się szczególnie bolesny. „Wznieśmy toast za to, żeby pierwszy milion nic nie zmienił w nas” – lepszego toastu niż Matczak nikt za niego nie wniesie.

Marcin Flint

Ocena: 3,5 / 5

Mata „Młody Matczak”, wyd. SBM Label

Polecane

Share This