Przekuć cierpienie w przeboje – Juice WRLD kontra demony

Marcin Flint recenzuje „Fighting Demons”.


2021.12.16

opublikował:

Przekuć cierpienie w przeboje – Juice WRLD kontra demony

fot. mat. pras.

Albumy, które nie są wypuszczane za życia człowieka firmującego je nazwiskiem bądź ksywką, to trudna sprawa. Stołek producenta wykonawczego musi być gorący. Jeżeli zostanie zrobione niewiele, a kurs z poprzednich krążków będzie utrzymany, to prosto narazić się na zarzut o odcinanie kuponów, rozwadnianie spuścizny i tezę o tym, że przecież artysta nigdy nie chciałby być posądzany o stanie w miejscu. Duże zmiany? No, tu dopiero hejterzy mają prawdziwe pole do popisu. Za koronny argument posłuży to, że nieżyjący twórca nigdy by się na jakieś rozwiązanie nie zdecydował. Dorobek można już nie tylko rozcieńczyć, można go zanegować.

„Fighting Demons” szuka tu środka tak, by wilk był syty, a owca pozostała cała. Przy czym troska o bezpieczne rozwiązania zdecydowanie przeważa nad drapieżnością, co widać już po samych personaliach. Gościnnych występów wokalnych jest niewiele, z czego Polo G i Trippie Redd byli na poprzedniej płycie, gdzie się zresztą sprawdzili, zaś drogi Juice’a i koreańskiego boysbandu BTS przecięły się jeszcze w 2019. Znowu swoją obecność wyraźnie zaznacza etatowy producent Nick Mira, na miejscu jest stary znajomy Kudo, na listę płac wraca Take A Daytrip (patrz Sheck Wes i Lil Nas X), Dr Luke (patrz Rihanna i Katy Perry) bądź Gezin, reprezentant nieodzownej przy mainstreamowych nagraniach 808 Mafii.

Najciekawiej jest na otwarciu krążka. Za „Burn” odpowiada wszechobecny Metro Boomin. Numer wjeżdża z dostojnymi smyczkami, a potem w akompaniamencie klawiszowego migotania Juice pokazuje najmisterniej poskładany tekst na płycie. Sprawdza się hook, w którym każde „burn” akcentowane jest wystrzałem. Następne „Already Dead” to odgrzebany utwór z 2018 roku, wzór chemii na linii Nick Mira – Juice WRLD, rzecz z działającym w pełni refrenem, umiejętnie skonstruowaną melodią na pianino i głęboko niepokojącym tekstem. Ból słyszany nawet w śmiechu, głosy w głowie, cierpienie pod skórą, poczucie beznadziei i oczywiście wszechobecne narkotyki stanowią spore obciążenie wrzucone słuchaczowi na barki. A kiedy dwa lata po śmierci artysty słyszy się z jego ust, że podtrzymuje się przy życiu właściwie tylko dla fanów, mamy prawo poczuć się nieswojo. Ale trzeba przyznać, że ten dyskomfort nie zostawia obojętnym, opakowany jest właściwie i kawałek z miejsca trafia do Juice’owego kanonu. „You Wouldn’t Understand” nie musi się w nim znaleźć, choć szybkie flow do pary z gęstymi perkusjami równoważy poziom cukru i pozwala zapomnieć o słabości wersów. Niespieszne, letnie i przestrzenne „Wandered to L.A.” przynosi lekkość, trochę euforii. Justin Bieber, gwarancja wykonawczej jakości, bezproblemowo wtapia się w piosenkę.

Hitów nie brakuje. „Rockstar in His Prime” udowadnia że jeśli chodzi o wymyślenie melodyjnej, chwytliwej linii wokalnej i przyklejenie się do bębnów, mało kto mógł się w pokolenia Jarada z nim równać. Nisko zawieszony „Doom” pokazuje, jak doprawić trap gitarą, żeby wyszedł pop. „Not Enough” to również gitara, ale wykorzystana na wzór synthu w muzyce EDM, to zresztą bardzo europejski numer, tyle odstający vibe’em, co pozwalający uciec od pewnej monotonii. „Relocate” i „From my Window” to z kolei kawałki do bólu amerykańskie, z ery Post Malone’a i Lil Nas X-a. Kurz, przestrzeń, nic tylko jechać coast to coast, z wybrzeża na wybrzeże.

„Fighting Demons” słucha się przyjemnie, co biorąc pod uwagę liczbę odniesień do „prescripted drugs”, zranionych uczuć i przedstawianego co chwilę poziomu umęczenia życiem brzmi dziwnie, może wręcz niestosownie, niemniej tak właśne jest, jakby Higgins chciał pokazać, że piekło może być ładne. Nie wszystko się udało. W „Feline” dzieje się dużo, za to niewiele sobą koresponduje. „Girl of My Dreams” gubi cały miejski sznyt na rzecz miałkiej muzyki środka. „Feel Alone” pokazuje, że Juice nie był jeszcze tak dobrym wokalistą, jak mu się wydawało, to zbyteczny i i irytujący utwór. Przede wszystkim jak na całe to zróżnicowanie producenckie, cały wachlarz patentów łącznie z mumblem na początku „Go Hard” i sprawnym rapem w organicznym, świetnie wzbogaconym chórkami „My Life in a Nutshell”, album pozostawia z wrażeniem wydawnictwa jednostajnego. 21-latkowi zabrakło szans na ewolucję, chciałoby się krążka po zwalczeniu demonów, nie zaś kolejnego raportu walki z nimi. Tych rzeczy jednak nie przeskoczymy. Poza tym to spoiwo zmieniające płytę w coś na kształt sagi.

„You still hear my songs on the stereo / You still hear my name on the radio / So I’ll live forever, forever” – rzuca twórca w wieńczącym całość utworze. Drugi pośmiertny album Jarada Higginsa najpewniej nie będzie ostatnim. Utworów po płodnym i bardzo szybko pracującym artyście jest całe mnóstwo. Czy to dobrze, że będą wychodzić? Tu „Fighting Demons”, choć nie jest bezbłędne, to pozwala na jednoznaczną opinię. Tak. Co więcej, wraz z poprzednim „Legends Never Die” ma szansę stać się na lata punktem odniesienia w kwestii tego, jak powinny prezentować się krążki wydawane bez świadomości ich głównych bohaterów.

Marcin Flint
Ocena: 3,5/5

Polecane

Share This