Robin Thicke – „Blurred Lines”

Płyta jednego sezonu.

2013.07.30

opublikował:


Robin Thicke – „Blurred Lines”

Robin Thicke należy do tych wykonawców, którzy mogą być obecni na rynku od wielu lat, a i tak przebiją się do świadomości szerszej publiczności momentalnie, z tygodnia na tydzień. Ten pochodzący z Kalifornii wokalista swoją pierwszą oficjalną płytę wydał w 2003 roku, choć jego muzyczną aktywność datuje się jeszcze na lata 90. Chociaż ma już na koncie sześć albumów, nie można powiedzieć, by przez ostatnią dekadę siedział w głębokim podziemiu. Próbką jego potencjału była chociażby piosenka „Wanna Love You Girl”. Mimo że gościnnie śpiewał tam Pharrell Williams, a i fani r&b wydawali się wówczas usatysfakcjonowani jej jakością, ostatecznie utwór nie trafił nawet do pierwszej setki najpopularniejszych nagrań w Stanach. Być może wynikało to z tego, że sam Williams wchodził wtedy w artystyczny kryzys – musiało minąć kilka dobrych lat, by ten muzyczny geniusz ponownie trafił na usta wszystkich. Dziś Pharrell znów jest wielki. Przede wszystkim za sprawą „Get Lucky” Daft Punk, „BBC” Jaya-Z i „Blurred Lines” Thicke’a właśnie.

Mimo że „Blurred Lines” to tytuł zarówno singla, jak i całego albumu, wysoki poziom piosenki nie przekłada się na jakość krążka. Słuchając tej płyty, odnoszę wrażenie, że jej gospodarz nie za bardzo wiedział, co chce osiągnąć. W efekcie – nie licząc tytułowego nagrania – powstał album nieprzemyślany, pełen klisz i zbyt czytelnych, ostentacyjnych nawiązań. Z jednej strony Thicke chce nadążyć za trendami. Proponuje więc elektroniczne, klubowe brzmienia, którym nie można odmówić przebojowości, tyle że jest to przebojowość wytarta, pochodząca z drugiej ręki. I tu pojawia się pytanie: ile w takich „Take It Easy On Me” czy „Feel Good” jest Ne-Yo czy Ushera, a ile samego Thicke’a? Czy będzie wielkim bluźnierstwem, jeśli „Give It 2 U” nazwiemy bękartem Justina Timberlake’a? Naprawdę, jeśli chodzi o nowoczesne r&b, autor „Blurred Lines” nie ma absolutnie nic nowego do zaoferowania.

W takiej sytuacji dobrym wyjściem mogła być bezpieczna ucieczka w lata 70., modna w ostatnim czasie za sprawą chociażby Daft Punk czy Bruno Marsa. Thicke porusza się w stylistyce disco bardzo sprawnie – funkujące gitary, bujający bas i donośne dęciaki bez wątpienia sprzyjają intencji wokalisty, któremu zależało na stworzeniu płyty celebrującej życie (rzućcie okiem chociażby na tytuły nagrań). Tyle że cel znów nie został w stu procentach osiągnięty. Wina w tym przede wszystkim źle ułożonej tracklisty. Rozlokowanie muzycznych petard w pierwszej części albumu niezbyt dobrze wpływa na odbiór drugiej połowy krążka. Poza tym jeśli trzy nagrania z rzędu („Ooo La La”, „Ain’t No Hat 4 That”, „Get In My Way”) eksploatują ten sam dyskotekowy schemat (podobne rozwiązania rytmiczne, bliźniacze gitary), zlewają się one w jedno i w efekcie okazuje się, że Thicke myśli o funkowej energii w bardzo ograniczony sposób.

Najciekawiej wypada balladowa końcówka płyty, bliska temu, co Thicke robił przed laty. Nagrania te, jakkolwiek ambitne, na pewno jednak nie przysporzą Thicke’owi nowych fanów i dobrych wyników na listach przebojów – a patrząc na listę zatrudnionych współpracowników (Dr Luke, Timbaland, T.I., Kendrick Lamar), nietrudno jest odnieść wrażenie, że na tym szczególnie zależało gospodarzowi. „Blurred Lines” ma jednak szansę odnieść komercyjny sukces. W końcu wielu słuchaczy lubi to, co dobrze zna, a trzeba przyznać, że w przypadku tej płyty „wtórność” jest jednym ze słów-kluczy.

Polecane

Share This