Snoop Dogg – „Bush”

Można posłuchać, można ponarzekać.

2015.05.14

opublikował:


Snoop Dogg – „Bush”

Są takie płyty, przy których człowiek ledwie rzuci okiem na listę utworów i już mu się wydaje, że ma napisaną recenzję. Do nich należy, rzecz jasna, „Bush” Snoop Dogga. Spis nagrań i zaangażowanych w produkcję osób mówi naprawdę dużo. Jeśli na jednym albumie – w zaledwie dziesięciu utworach, w ciągu nieco ponad czterdziestu minut – spotykają się Stevie Wonder, T.I., Gwen Stefani, Rick Ross, Kendrick Lamar i Charlie Wilson, a nad całością czuwają Pharrell Williams i Snoop Dogg… No właśnie, czy trzeba wtedy coś dodawać?

Wyszedł z tego taki krążek, jakiego od samego początku można było się spodziewać: zadowolony z siebie i swojego bogactwa, rozpromieniony, lekki i zupełnie niezobowiązujący. Pamiętacie teledyski do „Beautiful” albo „Margarity”? Tak? To pewnie wiecie, o czym mówię. Krążek, o którym tu mowa, to kwintesencja scen, od których zaczynają się oba klipy. O swoim przyszłym albumie mógł myśleć Snoop, gdy w 2002 roku wylegiwał się na jednym z brazylijskich tarasów z widokiem na ocean, a przyjaciółka kręciła mu dredy. Potrafię sobie też wyobrazić Pharrella, któremu już w 2006 roku chodziły po głowie melodyjki z „Bush”, gdy razem ze Sleepym Brownem i Big Boiem jechał na hiszpańską domówkę.

I taki jest ten album. Materializuje się w hawajskich kapeluszach i pstrokatych polówkach. Człowiek słucha go i czuje się, jakby wypił do ryby (ale nie tuńczyka z puszki) trochę białego wina (ale nie Carlo Rossi). Gdzieś w oddali świeci słońce i cieszysz się, że chodzi o to samo słońce, które grzeje Kalifornię i Warszawę w takim samym stopniu przez te czterdzieści minut.

„Bush” zyskuje na wartości odwrotnie proporcjonalnie do uwagi, którą się mu poświęca. Gdy leci gdzieś w tle – wydaje się płytą bliską ideału. Głaszcze cię po brzuchu, szepcze do ucha: „niczego nie musisz”, pielęgnuje najgłębsze pokłady lenistwa. Gdy (już choćby z nudów) próbujesz się w nią zaangażować, oddać jej sprawiedliwość, otworzyć się na nią jako coś więcej niż tylko przyjemny muzak – wtedy coś zaczyna szwankować. O czymś się śpiewa i rapuje, ale o czym – trudno powiedzieć. Goście niby są, ale na ogół bardziej z przyjacielskiego obowiązku, ot, żeby pobujać się wspólnie z kumplem (dotyczy to w szczególności raperów: T.I.`a, Rossa i Lamara). Podkłady – jasne, dopieszczone i stworzone przez geniusza, ale jakieś takie mało genialne, raczej rutyniarskie i na pół gwizdka.

Kluczem do tego albumu jest oczywiście Pharrell. To on odpowiada za mistrzowskie w swojej lidze piosenki, które jednak nie mogą – właśnie przez jego nieznośną lekkość bytu – stać się czymś więcej. Pastelowe klawisze („I Knew”), delikatne syntezatory czy krótkie, mocno eksploatowane partie gitarowe („Awake”) rzadko niosą go gdzieś indziej niż w rejony sprawdzonego, funkującego r&b i popu. Jeśli coś się dzieje, to nie jego w tym zasługa. Prędzej harmonijki Steviego Wondera organizującej klimat „California Rolls” lub wokalu Gwen Stefani, który pcha „Run Away” w bardziej ambitniejsze rejony (psychodeliczne, przyspieszone sample wokalne, cięta gitara w refrenie, która kojarzyć się może z „Hella Good” No Doubt). Na ogół jest jednak tyleż sympatycznie, co epigońsko. Taką rozmarzoną, leniwą konwencję Snoop czuje jak nikt inny – tyle że ona niespecjalnie motywuje do czegokolwiek. Że niby nie musi motywować? Że taka miała być? Cóż, myślę, że co jak co, ale na te kilka autoplagiatów mamy prawo patrzeć niezbyt przychylnym okiem. Cieszę się, że Snoop z Pharrellem czują nawzajem swoją twórczość. Mniej natomiast jestem zadowolony, że np. takie „R U A Freak” brzmi jak krzyżówka „Lose Yourself To Dance” Daft Punk z „Sexual Eruption” Snoopa.

„Bush”? Fajny produkt z wiosennej kolekcji.

Snoop Dogg – „Bush”

Columbia/Sony

1. California Roll ft. Stevie Wonder

2. This City

3. R U a Freak

4. Awake

5. So Many Pros

6. Peaches N Cream ft. Charlie Wilson

7. Edibles ft. T.I.

8. I Knew That

9. Run Away” ft. Gwen Stefani

10. I`m Ya Dogg ft. Kendrick Lamar and Rick Ross

Polecane

Share This