Szpaku & Kubi Producent – „Dzieci duchy” (recenzja)

Kolorowa bajka, czarna rzeczywistość i Szpaku jako człowiek-portal, otwieracz serc, drapacz sumień.

2020.03.02

opublikował:


Szpaku & Kubi Producent – „Dzieci duchy” (recenzja)

fot. mat. pras.

Siedzieliśmy w Krakowie z Kubą Krzyżanowskim, reżyserem klipów z H D S C V M i rozmawialiśmy o przyszłości rapu, tym, kto będzie mieć status nowego Eldo, nowego Pei. Ja skłaniałem się ku Macie, Kuba stawiał na Szpaka. Nie przekonałby mnie wtedy, bo Szpaku, owszem, ma sporo zwrotek, kawałków i featuringów, które mogłyby za tym przemawiać, ale w nagraniach wydawał mi się zawsze nierówny, w stylówce monotonny. W ogóle cały ten Disney hardcore rap i pato-anime to była dla mnie sytuacja z końca internetu, coś, co wybucha milionami wyświetleń, by zgasnąć nagle i w atmosferze niesmaku.

Z każdym kolejnym singlem z „Dzieci duchów” byłem jednak coraz mniej pewien swego. Wreszcie dostałem album, gdzie właściwie nie ma zbędnego utworu, każdy gość jest na swoim miejscu, a kiczowatych wersów w stylu apostrofy „proszę ugaś ogień bólu, niech poczują deszcz” jest raptem parę, przy czym wszystkie właściwie do obrony. Otrzymałem krążek, na którym Kubi nie wydaje się w końcu reducentem („bakterie żyjące na odchodach lub martwej ściółce”), ale producentem i należą mu się brawa za przejście levelu, może nawet od razu dwóch; płytę, gdzie to zawieszenie między naturalistycznie prezentowanymi podwórkami i krainą bajek i gier działa tak, jak zawsze powinno. Koncept okrzepł, narrator zaś dojrzał na tyle, by go spiąć. Na „BORuto” irytował „odczapowością”, na „Dzieciach duchach” pogrywa sobie z wrażliwością słuchacza, co rusz ją nokautując.

Z jednej strony miasta w Tibii, cytowany „Dragon Ball”, oglądany „Świat według Ludwiczka”. Z drugiej – „Towar tak prawilny, że aż sam spierdala przed psami” i sąsiad, który „walił konia obsraną łapą, gdy leżał na glebie”, żenione dragi i przepisywane leki na depresję, gangsterzy, tanie panie, wieszający się ojcowie i kredyty, które ich do tego pchają. Na koniec sam Szpaku zakładający łańcuch Simby, z którego – jak przyznaje – drwił. A pomiędzy najbardziej poruszające się przenikanie światów – koszmarnego realu i pokolorowanej fikcji. „Jak nie mieliśmy tu kasy na remont, to mama farbkami to pomalowała / Kłapouchy, Prosiaczek, Tygrysek, stara ściana” – nawija raper. Wers „nie żyje miś polarny, ciągle słyszę jego płacz” mógłby napisać ktoś, kto przedawkował na HBO „Mroczne materie”. Późniejsze raptem o jeden numer wersy „Tamte szesnastki latają z brzuchami, typy z pięćdziesionami / Z gazem na niedźwiedzie, po co? Kurwa, nie chcesz wiedzieć” to raczej poważniejsze przedawkowania.

„Miałem linę tam, gdzie noszę gruby łańcuch / Mogłem nie być na tym traczku” – rymuje Szpaku i można mu liczyć te ironiczne zdrobnienia, bo ma ich sporo. Często, gęsto i precyzyjniej niż kiedykolwiek posługuje się histerycznym, melodyjnym krzykiem, obłożonym efektami tak, by wybrzmiewał rozdzierająco i ze szczególnym patosem. Coś jak jednoosobowy rapujący boysband screamo. Niekwestionowaną wartość emocjonalną potęguje produkcja Kubiego. Dominuje hmm… „trap symfoniczny”? Tworzy się z tego jakaś mefedronowa opera, zimna, wyniosła i przestrzenna, upstrzona wersami powykręcanymi przez auto-tune’a. „Jeśli żyć to dla ziomów, jeśli pić to do zgonu” wyartykułowane i wyfiltrowane jest tak, jakby przez gospodarza przemawiało czyste szaleństwo. Ciarki, puszczałem sobie ten fragment przez kwadrans.

Im dalej w płytę, tym bardziej nieswojo się zresztą czułem. Przy „Starym graffiti”, ukradzionym Matiemu przez Palucha, Kubi wydawał mi się Waco swojego pokolenia, tym ze „Świeżego materiału”. W „Hello Kitty” bit się intrygująco sypie i kwaśnieje, kiedy tylko odzywa się Kacha z Coals. „Pali się” to prawie Burial bądź Moderat. Prawdziwym ciosem jest jednak końcówka – utrzymany w duchu marzycielskich, dziecięcych synthpopów Andrzeja Korzyńskiego „Freestyle”, gdzie Szpaku nuci sobie delikatnie o „dojeżdżaniu frajera w kominiarach”. A potem to necro disco w „Umrzyj ze mną”. Mistrzowskie dysonanse, bo dawno przy słuchaniu polskiego rapu nie targało mną tyle sprzecznych emocji. I cholera, uwielbiam to uczucie.

„Jak się żyje w labiryncie? Trochę minie, nim się wyjdzie / Ale potem żyjesz w zamku” – rapuje Białas, potwierdzający swoją królewską formę na goścince w „KABZZLOOK”. Tylko że ten zamek może być jak ten w książce u Kafki. Tymczasem labirynt Szpaka jest jak ten Fauna w filmie Del Toro. Nie wiesz o co chodzi, to weź się, k***a, dowiedz. Ale najpierw dobrze przesłuchaj „Dzieci duchy”.

Marcin Flint
Ocena: 4/5

Polecane

Share This