Ten Typ Mes – „Kandydaci na szaleńców”

Mocny kandydat na płytę roku

2011.04.26

opublikował:


Ten Typ Mes – „Kandydaci na szaleńców”

Pierwsze, co „rzuca się” w uszy przy odsłuchiwaniu „Kandydatów na szaleńców”, to eliminacja niektórych błędów z poprzednich wydawnictw warszawskiego rapera. Po pierwsze, singiel. Wreszcie Mes wybrał do promocji utwór, który oddaje charakter całości – przynajmniej na polu tekstowym, bo muzyczny rozstrzał obecny na albumie jest chyba nie do pogodzenia w jednym nagraniu. „Wjaazd” był porządnym zbiorem przechwałek i ogólników, „My” hymnem wszystkich słuchaczy utożsamiających się z poglądami środowiska Alkopoligamii – żaden z tych kawałków nie mówił jednak nic a nic o płycie, na której się później znalazł. „Otwarcie” z kolei zaskakuje szczerym (zwłaszcza jak na singiel i zwłaszcza jak na Mesa), osobistym, rozrachunkowym tekstem, który – jak przystało na otwarcie „Kandydatów na szaleńców” – w pozostałej części albumu znajduje rozwinięcie, uzupełnienie; summa summarum, nie jest nagraniem wziętym znikąd, raczej dobrym reprezentantem, który pokazuje, że słuchacz uczulony na bezkompromisowość i bezpośredniość nie ma czego na całym wydawnictwie szukać.

Po drugie, z warstwy tekstowej zniknął praktycznie irytujący, przejaskrawiony wątek „zamachu na przeciętność”. Szlachetną, wzruszającą walkę o obronę niezależności Mes-Rejtan ograniczył do utworu numer dwa – „Zalewu”. W błędzie jest jednak ten, kto sądzi, że warszawski MC umieścił na „Kandydatach…” odrzut ze swojego poprzedniego albumu. Choć słuchacz znów dowiaduje się, że „tkwimy w wielkim niczym, u progu banału” (i takie też wrażenie może odnieść, słuchając tych wersów), pojawiają się też fragmenty ciekawsze, jak chociażby ten, w którym raper rozlicza się ze swoimi wielbicielami, deklarującymi niezależność myślenia, a w gruncie rzeczy powielającymi poglądy swojego idola („symbol Alkopoligamii nie ma sterować, bo nie jest padem…”). Najwyraźniej też chyba sam Mes zdał sobie sprawę, że z rolą jedynego obrońcy prawdziwych, artystycznych wartości niezbyt mu do twarzy, skoro na początku trzeciej zwrotki przyznaje: „Jeśli wlazłem na ambonę, sorry, sam się z niej strącę”.

Członek 2cztery7 nie robi już „zamachu na przeciętność”, nie atakuje tego, co jest powszechnie atakowane (czym, nota bene, sam popadał w przeciętność). Oczywiście, nadal operuje sformułowaniami, które mają najwyraźniej dowieść jego niezależności (jak chociażby te z „Zamknięcia”, gdzie wers o przegranym powstaniu warszawskim poprzedza: „Sorry, mam odwagę i własne zdanie…”), częściej jednak słowa przekuwa w czyn i swoją muzyką potwierdza, że daleko mu do popkulturowej miałkości. W ogóle należy przyznać, że „Kandydaci…” w wielu momentach dość szorstko obchodzi się z poglądami, które Mes wypracował na dwóch poprzednich solówkach. Okazuje się, że stąpanie po cienkim lodzie, choć nadal wydaje się być „ciekawsze niż joga i słuchanie R.E.M.”, bywa też dokuczliwe – i nie chodzi tu o kaca, ale bardziej o samotność, sytuacje, gdy „wolny kwadrat nie ponagla, by chlać”; gdy Mes „szuka kobiet, a wpadają sami kumple”, a kiedy „potrzeba kumpli, jest tylko flacha w lodówce”.

Nie brakuje jednak numerów charakterystycznych dla gospodarza – „L.O.V.E.” to kolejny policzek wymierzony płaskiej miłości, zaś „Mój świat” i „Nic wbrew sobie” przekonują o oryginalności i barwności życia Mesa. Porywają nagrania, które Mes opiera na pewnych konceptach i do których podchodzi ze sporym dystansem – „Żywioły” (kapitalna pierwsza zwrotka o ogniu) i „Mierzymy się wzrokiem” (bardzo życiowe, brawurowo zarapowane – pod względem flow to godny konkurent dla innego numeru Mesa, „Southside Flow”) niosą ze sobą chyba największe pokłady hip-hopowej energii na całym krążku. Piszę hip-hopowej, bo są na „Kandydatach” utwory, które z tym gatunkiem mają niewiele wspólnego. Z jednej strony mamy „Zegar tyka” – kawałek wyrzucony jakby poza tracklistę, na bonus, stanowiący kolejny romans Mesa ze stylistyką rockową (chyba bardziej udany od „OiOM-u”); z drugiej zaś „Szukam…” – wściekły, pędzący drum’n’bass – i „Zanim znajdziemy”, przywołujący natychmiastowe skojarzenia z dubstepem. Pojawiają się wreszcie nagrania, w których Mes tylko śpiewa (tak, śpiewa, nie: „podśpiewuje”), i trzeba przyznać, że z każdą płytą robi to coraz lepiej. Trudno jest mu się zresztą dziwić – umiejętność rapowania opanował do absolutnej perfekcji (jeśli na jednym koncercie ma cztery flow, to nie chce mi się liczyć, ile razy zmienia nawijkę na płycie).

Podczas odsłuchiwania „Kandydatów na szaleńców” przypomniał mi się jeden, starszy już utwór Flexxipu – „Własny wstyd”. Gdyby podnieść to nagranie do dziesiątej potęgi, otrzymalibyśmy właśnie nową płytę Mesa. Oczywiście, nie zawsze jest ona tak ciężka, gorzka i naszpikowana emocjami; jednak nawet jeśli gospodarz podejmuje lżejszy temat, i tak na ogół w jego centrum umieszcza siebie lub przynajmniej wyraźnie go do siebie odnosi, a to każe mimowolnie zagłębiać się w skomplikowaną osobowość głównego bohatera. Słychać bowiem, że Mes szuka – i na polu muzycznym, i osobistym (a pola te, pamiętajmy, w jego twórczości gęsto się przenikają). Trzymamy za niego kciuki. Póki co „Kandydaci na szaleńców” to mocny kandydat na płytę roku. Pomimo kilku niedociągnięć, pomimo kilku niepotrzebnych wersów, pomimo średnich gościnnych występów.

Polecane

Share This