The Game nigdy nie należał do raperów, którzy jakoś szczególnie się lenili. Przez ostatni rok zdążył wydać aż pięć albumów. Najpierw w październiku 2015 dwie części „The Documentary 2”, następnie w czerwcu soundtrack „Streets Of Compton” i w lipcu „Block Wars”, a teraz „1992”. Ten ostatni krążek, mimo że nie był jakoś intensywnie promowany ani buńczucznie zapowiadany, od samego początku wydawał się jednak jednym z największych wyzwań w dotychczasowej karierze The Game’a. Raper postawił sobie ambitne cele: chciał nagrać płytę o epoce, którą pamięta jako dziecko (w tytułowym 1992 roku obchodził 13. urodziny). Ba, postanowił to opowiedzieć w maksymalnie precyzyjny i dopracowany sposób. Dlatego nieustannie konsultował swoje teksty z Nasem, mistrzem storytellingu. Dlatego też postanowił ograniczyć do minimum liczbę gości, co w przypadku jego – realizowanych na ogół „na bogato” – płyt jest ewenementem. Dlatego wreszcie skondensował całość do zaledwie dwunastu utworów (nie liczę bonusowego singla „All Eyez” z Jeremihem).
Efekty tej zmiany strategii widać momentalnie. Od strony tekstowej to jeden z najlepiej napisanych krążków w dyskografii rapera z Compton. Dotychczas jego znakiem firmowym było raczej rzucanie ksywkami i ciągłe składanie hołdów swoim idolom. Powiedziałbym, że dopiero teraz – jako tekściarz – staje na swoim. Nie znaczy to, że nigdy nie błyszczał. Bynajmniej, miał świetne momenty, jak choćby „Never Can Say Goodbye” z „LAX”, gdzie przekonująco wcielił się w trzy legendy: 2Paca, Notoriousa B.I.G. i Eazy’ego-E. Albo „Letter To The King” z tej samej płyty (swoją drogą nagrane do spółki z Nasem).
Nigdy jednak The Game nie był tak konsekwentny i przekonujący od początku do końca. Tu świetnie godzi rolę bitewnego MC, który z pasją wbija szpile w swojego rynkowego rywala Meek Milla, z narratorem snującym ponure historie z przeszłości. W „Young Niggas” opowiada na przykład historię współlokatora i przyjaciela zarazem, z którym stracił kontakt po tym, jak jego kolega przeszedł do konkurencyjnego gangu Cripsów. Ta wojna między wrogimi obozami jest ważnym elementem całej opowieści, ale innym stałym wątkiem na „1992” jest oczywiście policja – np. „Bompton” mówi o scenie porannego nalotu na mieszkanie Game’a.
To kawałki, których dobrze będzie Wam się słuchało, gdy np. zapragniecie odpalić sobie „GTA San Andreas”. Historie The Game’a generują te same obrazy i sceny, które znamy z tej gry. Zamieszki w Los Angeles? Sprawa O.J. Simpsona? „The Chronic” Dr. Dre? To wszystko majaczy gdzieś w tle „1992”.
W przypadku tego albumu uzasadnienie znajdują wreszcie te chwyty, po które The Game sięgał już choćby na ubiegłorocznym „The Documentary 2”. Wtedy, prawdę mówiąc, trochę się dziwiłem, czemu kalifornijski raper rymuje na tak oczywistych samplach: z Eryki Badu, z Gang Starru, z Notoriousa B.I.G. Teraz gdy słyszę, jak The Game przedziera się przez „Inner City Blues” Marvina Gaye’a, „It’s Funky Enough” The D.O.C., „The Message” Grandmaster Flasha czy Soul II Soul, wiem, że służy to brzmieniu retro całości. Znane motywy, pozostawione w bardzo surowej formie, The Game mordował już przed rokiem, kapitalnie się na nich odnajdując, ale dopiero teraz ich użycie znalazło mocniejsze uzasadnienie.
Pierwsza połowa albumu jest właściwie bezbłędna. Druga – już bardziej w kratkę. Szczególnie muzycznie, bo np. takie „92 Bars” imponuje tekstową wściekłością, to muzycznie jest raczej bezbarwne – szczególnie gdy zestawić ten podkład z mocarnym początkiem płyty. Nie znaczy to jednak, że końcówka zupełnie leży. Przeciwnie, bardzo dobrze wypadły łagodniejsze, inspirowane r&b kawałki – „However Do You Want It” i „Baby You”. Zwłaszcza w tym pierwszym udaje się The Game’owi pogodzić soul lat 90. ze współczesną, trapującą perkusją. Powiedziałbym, że to lekcja wyniesiona z „100s”, kawałka, który raper z Compton nagrał w ubiegłym roku z Drakiem. Kanadyjczyk jest szczególnie znany z sięgania po melodyjne, nastrojowe sample wokalne i wprowadzania ich gdzieś na drugim planie.
Okładka „1992” intryguje niedzisiejszą kreską Joe Coola, grafika znanego hip-hopowcom m.in. z „Doggystyle” Snoop Dogga. The Game trafił w dziesiątkę, zatrudniając taką, a nie inną osobę do stworzenia coveru. Ten album – bardziej chyba niż wydane przed kilkoma miesiącami „Coolaid” Snoop Dogga (do którego Cool też zrobił okładkę) – naprawdę pachnie latami 90.