WdoWA i kochankowie. Na nowej płycie artystka pokazuje, jak przerapowywać związki

Recenzujemy "Historię jednej miłości".


2022.05.31

opublikował:

WdoWA i kochankowie. Na nowej płycie artystka pokazuje, jak przerapowywać związki

fot. mat. pras.

Spójna, albumowa wypowiedź, na której piosenki pozostają ze sobą w relacji i tworzą całość to coś, co z rapowego krajobrazu będzie znikać. Ani słuchanie poprzez serwisy streamingowe, ani tempo życia i ilość bodźców u odbiorców nie premiują takiego podejścia do muzyki. Kendrick może się fotografować na okładce w cierniowej koronie i z karmiącą piersią partnerką w tle, fundować sobie wielowątkową psychoterapię na podwójnym albumie, ale Polska to nie Stany. Tu się generalnie symboli nie szarga, cyckiem publicznie nie macha i za dużo nad muzyką myśleć nie lubi. Raper bądź raperka Pulitzera nie dostanie, nawet z nagrodą Najk mogliby mieć problem.

Na szczęście gdy jedni zrzędzą, inni w tym czasie nagrywają. WdoWA ma to szczęście, że nie musi przeżyć weryfikacji muzyki z rynkiem. Dlatego mogła pójść na całość. Koncept (to coś więcej, niż tylko pomysł na płytę)? Proszę bardzo. Narracja prowadzona z różnych perspektyw, przy czym żadna nie jest osobista? Właśnie tak. Swobodne łączenie gatunków według ukształtowanego wiele lat temu widzimisię? Żaden problem. I jeszcze ja miałem ten luksus, że mogłem ponosić te numery w sobie, zanim przyszło napisać.

To, że rolą „Historii jednej miłości” nie jest stawać w szranki z konkurencją, nie znaczy przy tym, że to płyta przekombinowana i piętrząca przed odbiorcami przeszkody. Dość łopatologicznie objaśniony w podtytułach proces zamyka się w cyklu od samotności przed relacją do samotności po rozstaniu. Po środku mamy zauroczenie (w dwóch alternatywnych wariantach), randkę, seks, miłość, rutynę, zdradę. Na koniec dostajemy bonus, pierwszoosobowy i już osobisty suplement.

Muzyka przeważnie łączy trap, r’n’b i karaibskie rytmy w różnych proporcjach. Wiadomo, gdzie bas dźga w ucho, a perkusje się rolują, tam raperka będzie ostrzejsza, podgoni gadkę, połamie sobie wersy. Jeżeli w grę wchodzi plastikowy, synkopowany rhytm and blues, tam będzie więcej nucenia i linijek pokroju „jestem mokra nawet kiedy siedzę w wannie” albo pytań w rodzaju „czy możesz przestać być sexy?”. Element jamajski, jak to on, łagodzi obyczaje.

Ciekawiej jest, gdy WdoWA dostaje w „Nie zwalniaj” wokalistkę, z którą dobrze się czuje (stała współpracowniczka Justyna Kuśmierczyk), producenta z autorskimi ciągotkami (Spox nie zawsze trafia, czasem przedobrzy, ale nigdy nie ma tych bębnów i tych aranżacji, co wszędzie), a przy tym pisze tak dobre rzeczy, jak „pokaż swoje blizny, chcę zobaczyć niewygrane bitwy”. Najciekawiej jest w zupełnych odlotach. „Toast” Median Beatz Productionz to disco punk, z grającym na żywo perkusistą Oskarem Podolskim, gdzie nie brak podwójnego klaśnięcia i szybko wykrzyczanego tytułu. Zmanierowany, przy tym zadziorny wokal raperki sprawdza się dobrze, zwłaszcza, że podsuwa fajne obrazki – ten sernik bez rodzynek i t-shirt uwalony sosem to rzeczywiście samo życie.

Można – i trzeba – chwalić Wdowę oraz jej współpracowników za kompozycję numerów. W zaraźliwej jak cholera „Zdradzie”, EDM-ie z dancehallowym przełamaniem (QLA), dobry bridge prowadzi do przebojowego refrenu. Podtrapowane reggae w „Bumerangu” (Got Barss) to mistrzostwo i tyle akcji, ile trzy i pół minuty może zmieścić. Zaczyna się krótkim wejściem dobrze dysponowanej gospodyni („Wszyscy mówią, że się czas wyleczyć / a ja znowu wchodzę do tej samej rzeki / cała mokra idę pod prąd jak kamikaze na spotkanie śmierci”), a potem piosenka zostaje… odddana innym. Co więcej, świetne chórki I-Grades układają się z rymującego szybko i gęsto, z toastingowym zacięciem Mioda w dialog. Super wyszło. I w teorii, w praktyce.

Można ganić Wdowę za to, że muzyka mogłaby być względem siebie bardziej kontrastowa, żeby uwydatnić zmieniające się nastroje. „Jak to mięso pieprzę, to jest złe do kości” – takie linijki przechodzą mimochodem, nie są odpowiednio dobitnie wyartykułowane, a przecież hej, wszyscy tu lubimy Pushę T. „Mam ochotę mówić brzydko” – nawija do mnie raperka. Nie informuj mnie, że masz ochotę, tylko mów, najlepiej na trochę mniej miłych bitach. Z drugiej strony, skok z zimnotrapowego, obłożonego pogłosami „Do domu” w opcji „napierdolmy się dobrze / oddam cały hajs za pigułkę po” do bonusowego „Nie ma”, które na tym ładnym bicie Zeusa ma coś z disneyowskiej piosenki i tak jest duży. Tam podmiot liryczny poetycko rapuje „jak zielone pędy, nieśmiałe pączki w noc jedną umrzeć z rąk zimnej Zośki”. Tu leży gorąca Małgorzata 😉

Największa wada „Historii jednej miłości” uwidocznia się najmocniej przy „Jak dawniej”, gdzie Got Barss (patrz Białas, Słoń, Reto, Kizo) odhacza kolejny dzień w pracy, a dla twórczyni to kolejna nagrywka po pracy. W sumie utwór ma podtytuł „Rutyna”, ale… WdoWA nie ma scenie nic do udowodnienia, może tylko wzruszać ramionami, gdy młodsze wyroby rapopodobne będą utrzymywać, że w czymś są pierwsze. Ona niczego już nie musi. I może szkoda, bo to jest płyta, której profesjonalizm można szanować, gdy leci sobie w tle, ale nie szarpnie, nie porwie, nie podnieci, nie wkurwi. Można pobujać głową, jednak nie rzucisz wszystkiego, co robisz, żeby przy niej potańczyć i nie wydasz ostatniego hajsu, bo zobaczysz w niej remedium dla przyjaciółki, która właśnie zerwała z kolesiem czy koleżanką. A ja pamiętam do dziś – bo wracam do tego numeru – „Zapomniałam” z Czesławem Mozilem, gdzie postacie i historie też były fikcyjne, ale emocje wiele intensywniejsze.

No właśnie, emocje. „HJM” to staranny, wyważony (aż nazbyt), przemyślany materiał, który powinien tu funkcjonować jako standard, punkt odniesienia dla audytorium, które ceni sobie poziom. Ale ze standardami nie jest najlepiej, furorę robią płyty z cyklu „prosimy nie regulować uczuć”. Szisza na skórzanej kanapie przegrywa konkurencję z ruskimi fajkami za winklem. Przecież porządnie zrealizowana płyta na patencie, nagrana przez zadomowioną na scenie artystkę, traktująca o wiecznie intrygujących miłości, seksie i zdradzie w akompaniamencie brzmień modnych bądź sprawdzających się do dzisiaj powinna być pompowana przez koncern z założeniem, że będzie zarabiać. A jest wydawana niezależnie, bez nerwów i bez złudzeń.

Książka „Wdowa i kochankowie” Zofii Posmysz– jak czytam, bo nie czytałem, zapamiętałem jedynie tytuł na chwilę taką jak ta – to ponoć „opowieść o losach kobiety za mądrej jak na miejsce, w którym przyszło jej żyć”. Cóż, to od wielu lat do raperki Wdowy pasuje jak ulał.

Marcin Flint

Ocena:
3,5/5

Polecane

Share This