Arctic Monkeys – „Humbug”

Władza dla ludu = tryumf złego gustu

2009.09.29

opublikował:


Arctic Monkeys – „Humbug”

Jeśli Arctic Monkeys zapiszą się w historii popkultury, to tylko ze względu na przełom, jaki za ich sprawą nastąpił w postrzeganiu roli mediów i wytwórni płytowych oraz sposobów dystrybucji i promocji muzyki. W tym kontekście formacja Alexa Turnera będzie jedną z najistotniejszych mijającej dekady. Natomiast gdybyśmy odstawili na bok cały ten aspekt pozamuzyczny, wyizolowali dorobek Arctic Monkeys i próbowali go oceniać, okazałoby się, że ich wpływ na rozwój muzyki jako takiej był żaden. W tym przypadku biografia artysty jest po prostu znacznie ciekawsza niż jego dzieło. Istnieje więc wspólny mianownik dla nowomedialnego (Web 2.0) fenomenu Arctic Monkeys, ekshibicjonistycznego obnoszenia się z własną tuszą Beth Ditto, seksualnej ambiwalencji Briana Molko czy mesjanizmu Bono, niezależnie od tego na ile każde z nich stara się te elementy wyeksponować. To, że rozbuchany aspekt pozamuzyczny może być równie zajmujący, co muzyka, której ma służyć, pokazuje choćby przykład Michaela Jacksona, Prince’a czy Madonny, ale to niestety nie jest casus Arctic Monkeys.

Gdy w styczniu 2006 roku „Whatever People Say I Am, That`s What I`m Not” zdeklasowało „Definitely Maybe” Oasis w kategorii najszybciej sprzedającego się debiutu, rozchodząc się w nakładzie 360,000 kopii w ciągu jednego tygodnia, a chwilę wcześniej „I Bet You Look Good On The Dancefloor” i „When The Sun Goes Down” okupowały kolejno pierwsze miejsce brytyjskich list przebojów, stało się jasne, że tryumf internetowego egalitaryzmu i hegemonia formatu mp3 są już niepodważalne. Okazało się, że nieoficjalny drugi obieg, czyli myspace’owy i blogowy hype stanowi potężniejsze narzędzie promocji niż wszystko, czym dysponują wytwórnie płytowe i sprzymierzone z nimi, bądź nie, tradycyjne media. Jednak przede wszystkim po raz pierwszy w historii internetowe piractwo przestało jawić się jako zjawisko tak jednostronnie negatywne. Pojawiła się alternatywa dla uporczywej, jałowej walki z tą ogólnoświatową złodziejską partyzantką – wizja usankcjonowania stanu faktycznego, w jakim znajduje się rynek muzyczny i próba wykorzystania piractwa do własnych celów. Jednym z pierwszych przejawów stosowania tej nowej strategii była oczywiście operacja „płać, ile chcesz”, przeprowadzona przez Radiohead przy okazji premiery „In Rainbows”. Jednak przypisywanie fundamentalnych zasług na rzecz innowacji metod dystrybucji muzyki Yorke’owi, podobnie zresztą jak Turnerowi, jest mocno wątpliwym pomysłem. Przecież zjawisko samonapędzającego się hype’u, czyli fundament tej rewolucji, nie zrodziło się w obozie Arctic Monkeys, ani tym bardziej Radiohead, ale w domowych pieleszach anonimowych fanów, którym udało się w przekornym stylu urzeczywistnić mrzonki o władzy dla ludu.

W tym świetle spóźniona reakcja brytyjskich mediów z NME na czele – histeryczny hype, podsycany idiotycznymi plebiscytami na najważniejszy zespół/płytę/piosenkę w dziejach organizowanymi pod dyktando Arctic Monkeys – jawią się jako dyktowane nagłą potrzebą próby załapania się na masową podjarkę i jej skapitalozowania. Tyle, że ta rozpaczliwa próba orientowania się w coraz bardziej nieprzewidywalnym środowisku udokumentowała tylko początek końca tradycyjnych mediów, które z dnia na dzień przestały być postrzegane jako ośrodki kreowania trendów i opinii. Pozycja majorsów też nie przedstawiała się w tej sytuacji za wesoło. Gdy Arctic Monkeys odmówili darmowych wejściówek na koncerty skautom wytwórni płytowych, skończył się pewien etap w historii muzyki. Ci ludzie, a wraz z nimi ich mocodawcy, przestali po prostu być potrzebni. W świetle wszystkiego, do czego pośrednio przyczynili się Arctic Monkeys, ich tegoroczna krucjata przeciwko internautom, zasysającym z internetu nielegalnie udostępnione mp3ki z „Humbug”, wydaje się być mocno żenująca. Widocznie Arctic Monkeys zapomnieli, komu zawdzięczają swój status i miliony na koncie. A że ich apostołowie mają zły gust, to już inna sprawa.

No właśnie, zarówno „Whatever People Say I Am, That`s What I`m Not”, jak i „Favourite Worst Nightmare” to mniej lub bardziej odtwórcza zrzynka z wszystkiego, co udźwiękowiło dzieciństwo Arctic Monkeys, miało gitary i co – niezależnie od daty pochodzenia czy istotności – poza The Strokes było z Wielkiej Brytanii (The Jam, The Clash, The Libertines, Oasis). W związku z archaicznym z definicji brzmieniem, jedyne co przydawało ich muzyce jakiejkolwiek aktualności, to teksty mocno zakorzenione w tu i teraz, będące oczywiście, jak nakazuje lokalna tradycja, peanem na cześć brytyjskiego bohatera klasy pracującej. Jednak tym, co odróżnia Turnera od Doherty’ego, Cockera czy Albarna, to fakt, że jego obserwacje i anegdotki ograniczały się dotychczas wyłącznie do okolic szkoły średniej z lekkim naddatkiem, bo jest to, co logiczne, jedyne środowisko, jakie Turner mógł znać, zanim sława i cała reszta oderwały go na zawsze od rzeczywistości. Ale i to nie jest jakoś szczególnie oryginalne, bo scenki rodzajowe z brytyjskim nastolatkami i Stellą Artois w roli głównej kreślili już wcześniej Jamie T, Lady Sovereign, Mike Skinner czy Dizee Rascal.

Trzeba jednak przyznać, że Turner w tym swoim ciągu twórczym, który nakazuje mu wypuszczać jeden album rocznie, stara się póki co unikać autoplagiatu, a to przecież wcale nie musiało być takie oczywiste, zważywszy na wąski zakres stylistyczny, po którym się porusza. Po szczeniackim debiucie przyszła kolej na agresywne, ciekawsze „Favourite Worst Nightmare”, w międzyczasie był jeszcze flirt z orkiestrowanymi quasi-soundtrackami The Last Shadow Puppets, a dla odmiany teraz Turner nabrał ochoty na pustynne wycieczki sponsorowane przez Queens Of The Stone Age. To nie do końca przenośnia – sesje nagraniowe, realizowane pod okiem Josha Homme’a, odbywały się na pustyni Mojave. Co prawda Arctic Monkeys podkreślali, że inspirowali ich Cream i Jimi Hendrix, ale najbardziej słyszalny na „Humbug” jest właśnie wpływ QOTSA, jak choćby w przypadku „My Propeller” i „Crying Lightning”. Przestrzenny, pustynny jam „Fire And The Thud” brzmi jak brytyjska odpowiedź na męską muzykę „Songs For The Deaf”, a „Potion Approaching” to już chyba najbardziej kanciasty mariaż obu estetyk – zwrotki odkurzają „stare dobre” Arctic Monkeys, ale już refren to czyste Queens Of The Stone Age. Na szczęście są na „Humbug” kompozycje, wymykające się mniej lub bardziej wyraźnej stratyfikacji na linii QOTSA i AM, jak choćby rzewne „Secret Door”, które – uwaga! – ma autentycznie zapamiętywalną melodię w refrenie czy zwieńczone ładnym finałem „Dance Little Liar”. Warto też zwrócić uwagę na lekką woltę, która zarysowała się w tematyce tekstów. Znaczniej mniej tu opowiastek o wiecznie pijanych nastolatkach, a nieco więcej staroświeckich historii miłosnych, co akurat należy poczytać za plus Turnerowi. Fajnie, że udało mu się wyjść poza typowe angielskie podwórko z dwoma blokami, jednym boiskiem i pubem.

Jakby na to nie patrzeć, jest za co poklepać Arctic Monkeys po pleckach. Turner próbuje, wymyśla, eksperymentuje i nawet jeśli te próby i eksperymenty są bardzo naiwne i ze swej natury ograniczone, nawet jeśli nigdy nie nagra niczego, co byłoby jakieś megaistotne, to przynajmniej nie mogę powiedzieć, że wiem, jaki będzie jego kolejny album. Nie żeby mi to spędzało sen z powiek, ale to fajnie, że Turner kombinuje, zwłaszcza, że robi to wyłącznie kierowany własnymi odśrodkowymi potrzebami. Nie musi przecież, podobnie jak reszta zespołu, działać pod wpływem instynktu przetrwania, bo już jako licealista osiągnął absolutnie wszystko, co w tej branży w ogóle można osiągnąć.

Polecane

Share This