Iron Maiden – „The Book of Souls”

Wyjątkowy z kilku powodów.

2015.09.03

opublikował:


Iron Maiden – „The Book of Souls”

Pięć lat, które upłynęło od wydania „The Final Frontier”, to najdłuższa przerwa dzieląca dwa następujące po sobie albumy Iron Maiden. Bynajmniej nie oznacza to, że muzycy w tym czasie się obijali. Wakacje, jeśli już nadeszły, były wymuszone problemami zdrowotnymi Bruce`a Dickinsona, który na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy stoczył wygraną batalię z nowotworem. Wcześniej grupa zdążyła dwukrotnie zwiedzić ziemię podczas tras koncertowych, w ramach których Maiden czterokrotnie wystąpili przed polską publicznością. Wszystko wskazuje, że wrócą do nas już w przyszłym roku promując swój szesnasty album. Album wyjątkowy z co najmniej kilku powodów.

Na przestrzeni 40-letniej kariery zespół nigdy nie zdecydował się na wydanie dwupłytowego albumu studyjnego. „The Book of Souls” przynosi łącznie 92 minuty premierowej muzyki. To jednocześnie pierwszy raz, kiedy na pozycję lidera Iron Maiden wyraźnie wysunął się Bruce Dickinson. Wokalista nie tylko jako jedyny umieścił na płycie dwa utwory, których jest jedynym autorem, ale też bardziej niż kiedykolwiek dyktuje ton muzyce zespołu. Jego głos nie jest już tak potężny jak kiedyś, ale Bruce zastąpił tę moc niespotykaną u siebie wcześniej dawką emocji. Wokale Dickinsona są jednoznaczną afirmacją życia i choć zostały zarejestrowane zanim u artysty zdiagnozowano nowotwór, teraz, po wygranej walce z chorobą nabierają dodatkowego sensu. Już w pierwszym na „The Book of Souls” ponadośmiominutowym „If Eternity Should Fail” Bruce manifestuje siłę mogącą burzyć najtwardsze mury. Do tego riffowy walec w konwencji „Reincarnation of Benjamin Breeg” i mamy doprawdy imponujący otwieracz. Dalej mamy znany z singla „Speed of Light” i kolejną perełkę – „The Great Unknown”, która po spokojnym wprowadzeniu wybucha krzykiem Dickinsona i zmasowanym atakiem gitar, przeradzającym się w tę charakterystyczną dla Maiden galopadę uzupełnioną melodyjnym refrenem. „The Red and the Black” otwiera partia basu przywodząca na myśl „Blood on the World`s Hands” z wydanego dokładnie 20 lat temu „The X Factor”. To jedyny na nowej płycie utwór napisany w całości przez Steve`a Harrisa. Być może właśnie przez basowy motyw lider Maiden chciał podkreślić ten fakt. Odniesień do wspomnianego „The X Factor” znalazło się w tym utworze więcej. Wchodzący po introdukcji riff przypomina nieco ten z „Look for the Truth”. Do końca pierwszego dysku mamy jeszcze klarowny, jednoznacznie heavymetalowy – co przecież w przypadku Maiden nie musi być wcale regułą – „When the River Runs Deep” i rozbudowany utwór tytułowy. Warstwa graficzna „The Book of Souls” nawiązuje do kultury Majów, sam utwór ma natomiast zabarwienie orientalne, przynajmniej w pierwszej części, dopóki trio Murray – Smith – Gers nie rozpoczyna morderczego pojedynku na solówki. 

Na drugim krążku, mimo nieszczególnego początku w postaci odegranego na jedno kopyto „Death or Glory”, dzieje się równie wiele. Utrzymany w konwencji „Coming Home” z poprzedniej płyty „Tears of a Clown” przynosi przede wszystkim prosty, zapadający w pamięć refren i tekst poświęcony zmarłemu przed rokiem aktorowi Robinowi Williamsowi. „The Man of Sorrows” pozostawia słuchacza na dłużej w atmosferze zadumy. Skomponowana przez Dave`a Murraya piosenka jest najdelikatniejszą i najbardziej melodyjną w całym zestawie. Stanowi także wyborną przystawkę przed daniem głównym – osiemnastominutowym „Empire of the Clouds”. Jeśli komuś nie odpowiadało, że wieńczący poprzedni krążek utwór „When the Wild Wind Blows” był za mało majestatyczny, tym razem nie znajdzie powodu do narzekań. Napisana przez Dickinsona kompozycja to swoista epopeja rozpoczynająca się od zagranej przez Bruce`a partii fortepianowej, do której po chwili dołączają instrumenty smyczkowe i gitary. Dickinson kładzie ogromny nacisk na interpretację wyśpiewywanych przez siebie słów, dodając całości poetyckiego charakteru. Utwór rozwija się niemal identycznie jak wspomniane „When the Wild Wind Blows”, przy czym dzięki temu, że jest dłuższy, każda z części ma więcej czasu, by spokojnie wybrzmieć.  Kiedy na trasie promującej „Brave New World” zespół grał „The Sign of the Cross”, Dickinson śmiał się, że długa część instrumentalna w środku utworu pozwala mu zejść ze sceny i napić się herbaty. Jeśli muzycy zdecydują się grać „Empire of the Clouds” na koncertach, Bruce znajdzie czas nie tylko na herbatę, ale i na szybką kolację.

Jeśli nie liczyć cytatu z „Wasted Years” w „Shadows of the Valley” i przywołującego lata 90. „The Red and The Black”, „Book of Souls” jest wypadkową wszystkich płyt nagranych przez Ironów w sześcioosobowym składzie, przejmując zarówno zalety jak i wady tych krążków. Zespół od trzech płyt stosuje męczący patent polegający na kończeniu utworów tym samym fragmentem, którym je rozpoczynał. Głównie z tego powodu „A Matter of Life and Death” oraz „The Final Frontier” trwają ponad 70 minut. Z każdej z nich można by spokojnie uszczknąć kwadrans nie tracąc na jakości. Tym razem również materiał nadałby się do skrócenia, zyskując tym samym na intensywności. Z drugiej strony w tej wydawać by się mogło wyeksploatowanej do granic stylistyce Ironom wciąż udaje się zaskoczyć słuchacza, a wszędobylskie odniesienia do własnej przeszłości przypominają bardziej zabawę w skojarzenia ze słuchaczem niż autoplagiaty.

Przy poprzedniej płycie można było kręcić nosem, album „The Final Frontier” mimo wybitnych fragmentów potrafił ugrzęznąć na dłużej w przeciętności. Na „The Book of Souls” Ironi zaskakują kreatywnością. To zapewne sprawa zmiany podejścia do komponowania. Muzycy w wywiadach promujących krążek mówią, że zdecydowaną większość materiału napisali tym razem przebywając wspólnie w studiu. Trudno mówić w przypadku Iron Maiden o jakichkolwiek zaskoczeniach. Maiden świata już raczej nie zmieni, ale też grupa od dawna nie ma takich ambicji. Ma za to pasję, jakiej próżno szukać u innych weteranów.

Polecane

Share This