J. Cole – 2014 Forest Hills Drive

Syn marnotrawny.

2014.12.13

opublikował:


J. Cole – 2014 Forest Hills Drive

Branżowi specjaliści przewidują, że najnowszy album J. Cole`a rozejdzie się w pierwszym tygodniu w ilości 240-270 tys. egzemplarzy. Całkiem nieźle jak na praktycznie pozbawiony promocji i gości krążek, o którym pierwszy raz usłyszeliśmy trzy tygodnie przed premierą. Ale Cole nie wierzy w te rokowania. I nie wierzy też w recenzje, dobre lub złe. „Wierzę w Boga, samego siebie, muzykę i Ciebie” – napisał na Twitterze.

Brzmi banalnie? Na pierwszy rzut oka pewnie tak. Ale wystarczy posłuchać „2014 Forest Hills Drive”, by przekonać się, że za tymi banałami kryje się imponująca szczerość. Tego, o czym Cole rapuje na swoim nowym krążku, nie sposób oderwać od szerszego kontekstu. 29-latek z Północnej Karoliny zapowiadał się swojego czasu na następcę Jaya Z, MC, który pewnego dnia zostanie filarem Roc Nation. O ile debiutancki krążek sprzed trzech lat jeszcze podtrzymywał tę krążącą po branży opinię (gościnne występy Hovy i Drake`a, baunsowy singiel z Trey Songzem), o tyle wydany w ubiegłym roku „Born Sinner” szedł już w trochę inną stronę. Porównania do Cartera ustąpiły zestawieniom z Talibem Kwelim, nowojorczykiem, który potrafi godzić różne fronty, wprowadzać artystyczną jakość na salony, dbać w równym stopniu o konserwatystów, co bacznych obserwatorów nowych trendów.

„2014 Forest Hills Drive” jest krążkiem jeszcze bardziej osobistym i własnym. Tytuł związany jest z domem rodzinnym, z którego Cole wyprowadził się w 2003 roku, gdy szedł na studia. Po wyprowadzce mieszkanie sprzedano i teraz, po jedenastu latach, raper zdecydował się je odkupić i na powrót w nim zamieszkać. Fayetteville to w skali amerykańskiej zupełna prowincja, ale uwierzcie, życzyłbym każdemu wykonawcy spragnionemu światowości, by potrafił w taki sposób opowiadać o swoim heimacie. Słucham tej płyty i mam poczucie, jakby mówił do mnie ziomek z sąsiedztwa – jeden z tych, którzy zobaczyli kawał świata, ale wspominają o tym jedynie jako o negatywnym punkcie odniesienia dla własnej lokalności („A Tale Of 2 Citiez”). „Nie istnieje coś takiego jak życie, które jest lepsze od twojego”, śpiewa w „Love Yourz”, po czym dodaje: „Nie chcę żyć już z demonami, które tylko się mnożą / Czasem myślę, że lepiej było zostać biednym / Ale takim myśleniem odmawiam szacunku innym”. Tego typu wersów – wygrzebanych prosto z serducha, dalekich od czarno-białego widzenia świata (szczęśliwa bieda vs nieszczęśliwe bogactwo) – jest więcej, a sama lista utworów sprawia wrażenie, jakby dokumentowała drogę Cole`a od wyprowadzki przed kilkunastoma laty („03 Adolescence”) po powrót w rodzinne strony i wyznanie błędów matce i dziewczynie („Apparently”).

Szczerość i otwartość tego albumu jest jednak rozgrywana na kilka sposobów. Jeśli już dostatecznie wzruszycie się opowieściami z powyższych numerów, sprawdźcie chociażby „Wet Dreamz” – przebojową, zabawną historię o pierwszych doświadczeniach seksualnych (momentalnie przypomniało mi się „Call Me” Joella Ortiza). A jeśli myślicie, że temu chłopakowi zmiękły niektóre organy i potrafi tylko gdzieś na boku snuć te swoje sentymentalne historyjki, posłuchajcie porozsiewanych po płycie wersów o Ferguson albo „Fire Squad”, gdzie zabiera głos w sprawie dominacji białych w kulturze amerykańskiej (Macklemore z nagrodą Grammy, popularność Iggy Azalei). Ten gość może żyć swoją własną, osobną biografią, ale nadal ma ambicje, by być rapowym bogiem – nieprzypadkowo płyta zaczyna się utworem z datą urodzin (aluzja do TEGO , rzecz jasna).

Z tymi muzycznymi bożkami to nigdy nie wiadomo, ale ponieważ to już trzecia płyta Cole`a, można śmiało powiedzieć, że 29-latek jest jedną z najciekawszych postaci swojej generacji. Jako raper z albumu na album imponuje mi coraz bardziej. Przyjemnie się obserwuje, jak wyzyskuje swój bodaj największy atut – melodyjne, płynne flow, które bez najmniejszych zgrzytów przechodzi w śpiew („St. Tropez”, „Apparently”). Dobrze wiedzieć, że cały czas utrzymuje poziom jako producent. Od strony technicznej ten warsztat daleki jest co prawda od ideału (np. bębnom brakuje często mięsistości), ale praca nad aranżem i dobór sampli robią swoje. Te ostatnie budziły często w przypadku Cole`a kontrowersje. Zarzucano mu, że idzie na łatwiznę i sięga po ograne motywy. I tym razem wziął rzecz, która fanom rapu z lat 90. na stałe kojarzyć się już będzie z innym kawałkiem (porównajcie „St. Tropez” z „Give Up The Goods”  Mobb Deep), ale koniec końców wyszedł z twarzą, dołożył trąbkę, smyczki, całość przestała koncentrować się wokół fragmentu piosenki Esther Phillips.  Zresztą, dajmy spokój z tym samplem. Na „2014 Forest Hills Drive” dzieją się rzeczy o wiele ciekawsze. To, w jaki sposób pocięto i przyspieszono wokale w „Wet Dreamz”, przywodzi na myśl starego Kanye Westa. „Fire Squad” idzie już w stronę boom bapu z co bardziej hardkorowych mixtape`ów. W „Hello” liczba BPM-ów gwałtownie rośnie, na pierwszy plan wychodzą clapy, rzecz nabiera indie-popowego sznytu. Wreszcie trapowe „A Tale Of 2 Citiez”, które wyobrażam sobie na krążku takiego 2 Chainza.

Prawda że bogato? A to zaledwie wyimek. Lwia część płyty głaszcze uszy łagodnymi trąbkami, klawiszami, miarowo wybijanymi bębnami i wolno sunącym basem. Zadowoli fanów Hi-Teka, przekona zagubione dzieci Organized Noise, przyciągnie fanów starego Westa. „Aż trudno mi uwierzyć, że zdecydowałem się nagrać tę płytę w Hollywood. Przecież to krążek, którym pokazuję temu Hollywood wielki środkowy palec”, mówił Cole w wywiadzie dla magazynu „Complex”. Po raz drugi z rzędu ten marnotrawny syn Północnej Karoliny nagrał rzecz bliską ideału.

J. Cole – „2014 Forest Hills Drive”

Roc Nation/Columbia

1. Intro

2. January 28th

3. Wet Dreamz

4. 03` Adolescence

5. A Tale of 2 Citiez

6. Fire Squad

7. St. Tropez

8. G.O.M.D.

9. No Role Modelz

10. Hello

11. Apparently

12. Love Yourz

13. Note to Self

Polecane

Share This