foto: mat. pras.
Dziwaczne rzeczy człowiek pamięta. Na przykład 27. listopada 1991 roku był poniedziałek, chodziłem do drugiej klasy ogólniaka, gimnazjów nie było. Poniedziałki tej jesieni bywały trudne, bo rozpoczynały się wuefem, a my – młodzieńcy – odkrywaliśmy uroki alkoholu i innych takich. Ten poniedziałek zapamiętałem jakoś szczególniej. Podczas rozgrzewki z obłąkanym nieco nauczycielem wychowania fizycznego mój serdeczny kolega Sebastian wypalił: „ty, a wiesz, że nie ma już Mercury’ego?”. W związku z tym, że akurat w tym semestrze jako klasa mat-fiz mieliśmy też przedmiot „Astronomia”, uznałem, że Seba jeszcze mentalnie i fizycznie jest wczorajszy i uprzejmie poprosiłem, żeby przestał pierdolić. Jak planeta może przestać być? Ten nie dał za wygraną i wyjaśnił, że chodzi mu to, że Freddie Mercury nie żyje. Tak powiedziało mu radio i zagrało pewnie jakiś smutny kawałek Queen.
Faktycznie Freddie zmarł w piątek 24 listopada o 19.20. Nie było Internetu, nie spędzaliśmy całych dni przed kompem, telefon stacjonarny aplikacji żadnych nie miał i można było sobie go przenieść najwyżej z przedpokoju do pokoju, o ile kabla starczało. Informacja lekko nie miała. Właściwie to nie miała szans, by dotrzeć w środku weekendu do chłopaków takich jak my. Dziś rocznica.
Mimo że rocznica nie okrągła, to jednak warto wspomnieć Freddiego. Bo to postać nietuzinkowa. Jego fanem był Jackson, Lady Gaga zapożyczyła swój pseudonim od jednego z numerów Queen, a Katy Perry do dziś opowiada, że jest dla niej największą inspiracją. Sam zespół wciąż koncertuje, obecnie z Adamem Lambertem w roli Freddiego, co jest lekkim nieporozumieniem. Wiadomo, że „najlepiej Freddiego śpiewa” przecież Robbie Williams.
Freddie był gościem z innej galaktyki. Mimo iż Merkury jest najmniejszą planetą naszego układu, to Mercury odchodził jako gigantyczna gwiazda, a jego śmierć, rykoszetem, zrobiła bardzo dużo dla uświadomienia ludziom, o co chodzi z AIDS. Trochę oswoiła i de facto ograniczyła rozprzestrzeniania się HIV. O dziwo, sam artysta nie zapisał ani funta ze swojego kosmicznego majątku na badania na tymi cholernymi plagami (są źródła, które twierdzą inaczej). Jego największa miłość, Mary Austin, twierdziła, że za życia dość hojnie wspierał różne projekty związane z walką z AIDS, ale pewności nie mam. Ta choroba jest tu o tyle istotna, że działo się to w czasie, kiedy świat bał się jej panicznie. Zwykli ludzie nie rozumieli, w Polsce mieszkańcy miasteczek rzucali kamieniami i podpali ośrodki terapeutyczne dla chorych, obawiając się zarazy. Ale nie o tym…
Pewne jest to, że Freddie od początku wiedział, że chce rzucić świat na kolana jako gwiazda rocka. Wiedział to, kiedy jeszcze jako fan Hendrixa pracował z Rogerem Taylorem w lumpeksie. Pewne jest to, że mu się udało. Pewne jest to, że jak nikt, żył po gwiazdorsku i często uchodził za dziwaka i ekscentryka. Kiedyś BBC policzyło, że na kokos wydał około pół miliona funtów, a na imprezy w ogóle minimum 5 milionów. Dziś jest to szmal trudny do wyobrażenia, wtedy to było jeszcze więcej forsy. No, ale jak robił swoje 39. urodziny w monachijskim klubie Henderson’s, wyskoczył lekko z 50 tysięcy funtów. Doliczając do tego dragi, kreacje od projektantów sukni ślubnej księżnej Diany i inne atrakcje…. No dobra, lepiej nie liczyć. Przecież to wcale nie musiały być źle wydane pieniądze, poza tym nie nasze. Jak to wyglądało, można zobaczyć w klipie do „Living On My Own”, wykorzystano w nim zdjęcia zrealizowane podczas tej imprezy.
Warto podkreślić, że Freddie w życiu prywatnym był dość skromnym i nieśmiałym gościem. O ile koncerty (i zapewne trochę koks) zmieniały go w sceniczną bestię, której niewyobrażalne wielkie, zahipnotyzowane tłumy jadły z ręki, o tyle na co dzień było inaczej. No, chyba że imprezował. Wtedy podstawiał po zapraszanych gości samoloty. A tych się trochę bał. Znaczy samolotów. Kiedyś ponoć wysiadł w Tokio z jakiegoś przed startem, jak się dowiedział, że statystycznie model, którym miał podróżować, jest najbardziej awaryjny. A przecież już wtedy łatwiej było wygrać szóstkę w totka, niż zginąć w katastrofie lotniczej. Czekał 14 godzin na następny.
Kiedy nie występował lub nie balował, towarzystwo kotów przedkładał nad ludzi. Żadną nowością nie jest, iż „Delilah” z płyty „Innuendo” była dedykowane jego kotce. Cała solowa płyta „Mr. Bad Guy” była dedykowana sierściuchom. Ba! Tęskniąc za kotami, wydzwaniał do nich z trasy. Traktował je jak dzieci. Ale koty nic nie odziedziczyły po nim. Pół miliona funtów zostawił swojemu partnerowi Jimiemu Huttonowi, kolejne pół przytulił kucharz Joe Fanelli. Tę samą kwotę otrzymał wieloletni, osobisty asystent Peter Freestone. Sto tysięcy funtów kierowca i osobisty ochroniarz Terry Giddings i tylko on pożył dłużej. Pierwsza trójka zmarła dość szybko na AIDS. Połowę reszty majątku i przyszłych wpływów otrzymała jego wieloletnia przyjaciółka Mary Austin, a po 25% jego matka Jer oraz siostra Kashmira.
Jak każdy śmiertelnik, Freddie żałował. Żałował zazwyczaj rzeczy, jak to w życiu bywa, których nie zrobił. Żałował, że zabrakło go na najlepiej sprzedającej się płycie świata, czyli „Thriller” Michaela Jacksona. A mógł. I chciał. I był zapraszany. Żałował, że nie zoperował sobie zębów. Miał tylnoszczęk czy coś takiego. Bał się, że zmieni mu się głos. I tak zmieniły mu go szlugi. Obniżyły mu go nieco. Naturalnie posługiwał się barytonem, a śpiewał tenorem. Generalnie dysponował czterooktawowym głosem. Sam taki wokal, to niezły majątek. A, no i nigdy nie uczył się śpiewać, a śpiewał czyściutko i technicznie bez zarzutu.
Z tym Jacksonem, to też wiadomo, że coś tam jednak nagrał. Obaj się szanowali i w ogóle, ale Freddiego irytowały, nawet jak na standardy lidera Queen, nieco odjechane zwyczaje Króla Popu. Ten ponoć do studia przychodził ze swoją ulubioną lamą. Takie zwierze, wiecie. Nagrali trzy numery. Dwa wyciekły po latach do Internetu: „There Must Be More To Life Than This” i „State of Shock (tu w oficjalnie wydanej wersji pojawił się Jagger). Jest ponoć jeszcze „Victory”, ale nigdy nie wyciekł. Niewiele też pewnie zostało do wydania z niepublikowanych rzeczy. O ile zostało coś. Płyta „Made in Heaven” ukazała się, zgodnie z życzeniem artysty, cztery lata po jego śmierci. Wcześniej wydano obszerny box z kolekcją wszystkich solowych poczynań. No i tyle.
Ostatni raz wystąpił z Queen w sierpniu 1986 roku. W tym samym roku doznał bolesnej porażki. Solowa płyta „Mr. Bad Guy” okazała się srogą wtopą, choć zawierała docenione później „Living On My Own”. Niecały rok później dowiedział się, że jest nosicielem HIV. Później była jeszcze Montserrat Caballé, z którą połączyła go szczególna więź artysytyczno-przyjacielska. W sumie ostatni publiczny występ Mercury zaliczył u boku podziwianej przyjaciółki. Postępująca choroba uniemożliwiła mu już odśpiewanie na żywo nawet trzech numerów, był rok 1988. Zastosowano playback i się wydało. Wyobrażam sobie, jakim ciosem siekierą musiało to być dla kogoś, kto do dziś uchodzi za najlepszego frontmana w historii. Podziwiał go za to „frontmeństwo” Kurt Cobain, który w liście przed popełnieniem samobójstwa pisał „… gdy jesteśmy za kulisami i gasną światła i zaczyna się ryk tłumu, nie działa to na mnie w taki sposób jak na Freddiego Mercury’ego, który wydawał się kochać i rozkoszować się miłością i uwielbieniem tłumu”.
Ostatnim teledyskiem w jakim wystąpił Mercury, był klip do utworu „These Are the Days of Our Lives”. Tu już wyraźnie widać, jak choroba orała Freddiego, mimo ukrycia twarzy pod grubą warstwą makijażu. Freddie do ostatniej chwili trzymał AIDS w tajemnicy. Unikał rozmów na ten temat. Po poinformowaniu jedynie kilku swoich przyjaciół o chorobie, nie rozmawiał już z nimi więcej o tym. Sześć tygodni przed śmiercią skomponował ostatni utwór „A Winter’s Tale”, a trzy tygodnie później wziął udział w nagraniu „Mother Love”, utworu napisanego przez Briana Maya.
Odchodził trochę na swoje życzenie. Na swoich zasadach. Takie pełzające samobójstwo. Gdzieś przed skomponowaniem ostatniego swojego numeru odstawił wszystkie leki, oprócz tych o działaniu przeciwbólowym.
14 października został wydany singel Queen o wymownym tytule „The Show Must Go On”. Z powodu stanu Mercury’ego, w teledysku użyto jedynie starych nagrań wideo.
Dopiero 23 listopada 1991 wydał oświadczenie, w którym pierwszy i ostatni raz publicznie powiedział o swojej chorobie.
„W związku z licznymi doniesieniami prasowymi w ciągu ostatnich dwóch tygodni pragnę poinformować, że test na HIV był pozytywny i jestem chory na AIDS. Uważałem za właściwe utrzymać tę informację w tajemnicy, aby chronić swą prywatność. Jednak teraz nadszedł czas, aby powiedzieć prawdę. Mam nadzieję, że lekarze i wszyscy ludzie dobrej woli na całym świecie połączą się ze mną w walce z tą straszną chorobą. Moja prywatność zawsze była bardzo ważna dla mnie i słynę z braku wywiadów ze mną. Proszę zrozumieć, iż ta polityka będzie kontynuowana.” I była, ale krótko.
Tekst oświadczenia powstał dzień przed publikacją. Dzień po publikacji Freddie Mercury zmarł.
11 lat temu, nie odbyły się hucznie planowane obchody 60-lecia jego urodzin w Zanzibarze. Islamskiej organizacji UAMSHO, bardzo nie podobał się homoseksualizm artysty (faktycznie był biseksualny) oraz to, że nie był muzułmaninem. Freddie specjalnie się z tym nie obnosił, ale był (jak mawia nasz obecny prezydent) „głęboko wierzącym” wyznawcą zaratusztrianizmu – jednej z najstarszych religii na świecie. Podobnie jak jego rodzice.
Zgodnie z wolą Mercury’ego, nie wiadomo, gdzie został pochowany. Artysta obawiał się bezczeszczenia zwłok. Wcześniej spotkoało to już kilku sławnych ludzi. Ciało zostało skremowane. Tajemnicę miejsca pochówku prochów skrywa Mary Austin, z którą wieloletni związek rozpadł się, kiedy Freddie odkrył i zaakceptował (właściwie to zafascynowały go) swoje szersze preferencje seksualne. Rozstanie i przejście na stopę przyjacielską prawdopodobnie uratowało jej życie. Zamiast męża, straciła bliskiego przyjaciela i ojca chrzestnego swojego późniejszego dziecka.