Jarocin, dzień drugi

"Do zobaczenia... kiedyś!"


2010.07.20

opublikował:

Jarocin, dzień drugi

Drugi dzień festiwalu Jarocin 2010 należy podzielić na dwie części. Pierwsza to oczekiwanie na Pidżamę Porno. A druga, to zabawa podczas występu reaktywowanego jednorazowo zespołu Grabaża.

Pewnie, że to niesprawiedliwy podział. Chociażby dlatego, że mnóstwo ludzi świetnie bawiło się i podczas koncertów Much, Gallows, hiperenergetycznej Comy, czy niezwyciężonego TSA. Ale obserwując przegrupowania publiczności i jej reakcje, trzeba szczerze powiedzieć, że to był dzień Grabiksa, Kozaka, Dziadka, Jula i Kuzyna.

Wcześniej bardzo dobre wrażenie zostawiły po sobie Muchy. Zagrali swoje najlepsze piosenki w najatrakcyjniejszych wersjach. Naładowanych entuzjazmem i radością z bycia w Tym Miejscu. A troszkę i satysfakcją, wynikającą z wyniku meczu, rozegranego z Heyem kilka godzin wcześniej. Wynik 11:2 dla frakcji poznańskiej z pewnością nie oddaje wysokiego poziomu spotkania, szczególnie, że po pierwszej połowie było 4:1. Wracając do koncertu. Usłyszeliśmy m.in. „Zimny kraj”, „W zasięgu ramion”, czy „Najważniejszy Dzień” (po relacji z meczu:). Jednak najgłośniejsze brawa rozległy się przed i w trakcie „Telefonów” Republiki, wykonanych z bardzo nietypowymi gośćmi. Na scenie zaroiło się od przedszkolaków z Jarocina, za mikrofon chwycił też Budyń z Pogodna (które późną nocą brawurowo zakończyło drugi dzień festiwalu). Dzieci miały ze sobą tekturowe słuchawki telefoniczne, a Michał Wiraszko bez martyrologii, ale z wyczuciem w zapowiedzi oddał hołd Grzegorzowi Ciechowskiemu. Poruszający gest. `Telefony` w tej wersji to metaforyczne połączenie przyszłości z chlubną przeszłością Jarocina.

Po koncercie wytatuowanych braci Carter z Gallows obiecywałem sobie bardzo dużo. A właściwie po obu ich płytach. Za dużo. Na „Orchestra Of Wolfs” z wciąż świetnie działającym hitem „Staring At The Rude Bois” i ubiegłorocznej „Grey Britain”, prezentują się jako zespół wściekłych punkowców, chętnie zapuszczających się w rejony jeszcze bardziej wściekłego hardcore`a. Podczas występu na jarocińskiej scenie doszła do tego rozbudowana narracja Franka Cartera, rozbijająca klimat koncertu. Dodatkowo problemy komunikacyjne po kilku pogadankach, na które publiczność nie zareagowała tak, jak życzyłby sobie tego lider Szubieniczek, trochę go zniechęciły. W każdym razie jakiejś szczególnej chemii nie było. No może poza tymi dwiema minutami, kiedy zagrali turbowersję clashowego „I Fought The Law” (a właściwie cricketsowego, ale nie bawmy się w IPN:).



 

Występująca po Gallows Coma zagrała jak zwykle: perfekcyjnie pod względem repertuarowym i wykonawczym i z ogromnym zaangażowaniem Piotra Roguckiego. Objawiało się to w bezpośrednim kontakcie z publicznością, mimo trzymetrowej sceny i permanentnym ruchem, bez straty jakościowej podczas śpiewania w końcu nienajłatwiejszych partii, wymyślonych na własną zgubę:) Na starcie, jak to mają w zwyczaju od kilku miesięcy, usłyszeliśmy `Fuck The Police` N. W. A. Oczywiście w wersji progresywnej. Z bardzo comowym zwolnieniem. Kluczowy był jednak zeskok Roguca ze sceny i szalony crowd surfing na rękach rozentuzjazmowanych fanów. Jeśli ktoś jeszcze zastanawiał się, za co młodzież kocha Comę, a był na tym koncercie, to chyba już wie…

Głównym daniem drugiego dnia jarocińskiego festiwalu, odbywającego się dokładnie trzydzieści lat od swojej pierwszej edycji, był występ reaktywowanej po trzech latach Pidżamy Porno. Grabaż zrobił wyjątek tylko ze względu na historię Jarocina (i sentyment, w końcu grał tu jako gołowąs ze swoim zespołem Ręce do Góry w już 1985 roku). I okazało się, że to doskonały pomysł. Zaczęli od `Gloriì`. Dziadek (gitarzysta Sławek Mizerkiewicz) aż skakał po scenie podekscytowany tą szczególną chwilą. I to niejednokrotnie. Widać „emerytura” w Happy Pills mu służy:) Zobaczyć znowu Grabaża w szapoklaku i z tym składem – bezcenne. Ta wersja „Glorii” trwała dobre dziesięć minut i był to od początku wspólny wykon, z zachwyconą piętnastotysięczną publicznością. Następna była, jak to ujął Grabaż, piosenka o owulacji – „Bułgarskie Centrum”. Podczas której gwiazdorski status Pidżamy podkreślił techniczny od odbierania ramoneski lidera. Profi:) Mimo przerwy wciąż są bardzo dobrze zgrani. A jak okazało się podczas jednej z licznych pogadanek Grabaża, pomógł w tym także „tajny koncert”, zagrany dzień wcześniej w poznańskim Klubie Pod Minogą, jako Here We Go Tadzik. Tego wieczora Pidżama mogła zagrać nawet „Antologię Muzyki Do Wind i Salonów Kosmetycznych”, a publiczność przyjęłaby to z entuzjazmem, ale na szczęście zaprezentowała wszystkie najważniejsze piosenki, z lekką przewagą utworów z ostatniej fazy regularnego działania. Usłyszeliśmy więc m.in. „Outsidera”, „Marchew w Butonierce” (Grabaż: „Ta piosenka jest najpopularniejsza w Warszawie”, zapewne dzięki wyrafinowaniu wersów „Żyję tylko po to by napierdalać warszawiaków/ Każdy z Warszawy jest na głowie swej kulawy”. Zabawne. W Wielkopolsce:) Były też „Pryszcze”, „Gdy zostaniesz u mnie na noc”, z przećwiczonym chwilę wcześniej po poznańsku klaskaniem, a także „Do nieba wzięci (Magda)”, „Wirtualni Chłopcy”, „Styropian” i „Ezoteryczny Poznań”. Pełna współpraca z publicznością, dobre nagłośnienie i ciekawe światła złożyły się na – póki co – najlepszy koncert tegorocznego festiwalu w Jarocinie. Tym bardziej, że na bis złożyły się „Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości”, „Twoja generacja” (jak się okazało, najchętniej śpiewana przez Grabaża piosenka z całego ich repertuaru), „Welwetowe swetry”, „Antifa”, i na absolutny koniec „Pasażer”, z wplecionym pod koniec klenczonowskim „Wszystko to w letnie dni przypomina ciebie mi” z „Historii Jednej Znajomości”. Przy wtórze oklasków i pisków padło na pożegnanie „Kochamy was. Do zobaczenia… kiedyś”. Pidżama Porno wystąpiła w ostatnim składzie sprzed rozpadu: Krzysztof „Grabaż” Grabowski – śpiew, Andrzej „Kozak” Kozakiewicz – gitara, Sławek „Dziadek” Mizerkiewicz – gitara, Julian „Julo” Piotrowiak – bas, Rafał „Kuzyn” Piotrowiak – perkusja.

Kilkanaście minut po północy Marek Piekarczyk zaczął kulturalnie od przedstawienia zespołu. I od „Maratończyka”. Andrzej Nowak robił piruety jak osiemnastolatek. Wszyscy są w rewelacyjnej formie. I, mimo że za dużo osób wyszło po koncercie Pidżamy, to ci, którzy zostali, bawili się świetnie przy rasowym hardrocku TSA. Tak, jak dobę wcześniej, podczas koncertu Dezertera, tak podczas słuchania słów śpiewanych przez Marka Piekarczyka, pojawiała się refleksja, jak wciąż aktualne są te teksty, powstałe przecież dwadzieścia parę lat temu. Tu może mały wtręt dla uporządkowania archiwów, kiedy TSA po raz pierwszy występowało w Jarocinie, na drugim festiwalu w 1981 roku, Piekarczyka w nim jeszcze nie było. Zespół zagrał wówczas tylko instrumentalne wersje swoich utworów. Koniec wtrętu:) Podczas Jarocina 2010 nie zabrakło ostatnich piosenek z albumu „Proceder” (tak przy okazji, Panowie, to już sześć lat od premiery! Chyba pora na nową płytę…) elegancko wplecionych pomiędzy klasyki. Czasem uwspółcześnione, jak „Chodzą ludzie”, w końcówce którego Marek dodał po powtórzonym kolejny raz „Nie ma winnych wszyscy święci” „Albo jebnięci”, co oczywiście spotkało się ze spodziewanym poklaskiem. Było też oczywiście „Bez podtekstów”, z bębnami grającymi dłużej, niż zwykle. I ze wspólnym chóralnym śpiewaniem. Szczególnie wypadły ballady. „Alien” zadedykowane między innymi członkom fan clubu Alien, zagrane na bis „Trzy Zapałki” i „51”, które tak zapowiedział Marek: „Za chwilę będzie „51”, które dedykujemy naszym bliskim, waszym kumplom, o których nie piszą w gazetach, ani nie mówią w telewizji”. Andrzej Nowak zagrał znacznie niżej solo na wstępie, to po solówce Janusza Niekrasza na basie. Zabrzmiało inaczej, ale interesująco i współcześnie. Zresztą żaden z ich starych, czy lepiej – klasycznych – kawałków w ogóle się nie zestarzał. Bo Gibsony obu gitarzystów – SG Stefana i Les Paul Andrzeja brzmią ponadczasowo. No i są to fantastyczne kompozycje. Drugie solo w „51” było jeszcze bardziej zmodyfikowane. A trzecie w pierwszej części bliskie oryginału, ale z płaczliwym popiskiwaniem w końcówce. Jak zagubiona mewa, gdzieś daleko od brzegu oceanu. Oczywiście czarna mewa, która goni białą mewę.:)

Powiedzmy sobie to wreszcie otwarcie: TSA to nasze dziedzictwo narodowe! I choć natychmiast po ich koncercie Pogodno zaczęło udany występ na scenie autobusowej, to dla większości osób, chcących poczuć atmosferę „tamtego Jarocina” właśnie sztuka zespołu Andrzeja Nowaka była okazją do nawdychania się jej na najbliższy rok, do kolejnej edycji festiwalu.

Popularne newsy

Polecane

Share This