Przepis na błazeńskie łzy

- okładki wszech czasów - cz.2.


2011.07.30

opublikował:

Przepis na błazeńskie łzy

Wczoraj mieliśmy przegląd „klasyków”, a dziś czas na „wybór autorski”. Bardzo osobisty i subiektywny przegląd okładek płyt, które moim zdaniem zasługują na pomniki. Albo chociaż na większą uwagę. Jutro zajmiemy się krajowymi okładkami. Tu też mamy wiele do powiedzenia.

***

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, ktoś zaraził mnie muzyką zespołu Marillion. Były to czasy, kiedy w trójkowym Wieczorze Płytowym puszczano całe albumy w taki sposób, aby można je było sobie zarejestrować na taśmie magnetofonowej. Były to czasy, w których nikt nie wyobrażał sobie Marillionu bez Fisha, a ich muzyki bez mitycznych i kultowych zachodnich (bo rzadko w PRL`u widzianych) okładek. A wszystko to za sprawą Marka Wilkinsona – autora opraw graficznych pierwszych albumów zespołu.

Tak jak twórczość (ówczesne teksty Fisha!) Marillion można odczytywać wieloznacznie, roztrząsać gry słów, zmiany znaczeń, podróżować po całym bogactwie zawartym w wersach i między nimi, tak okładki pierwszych czterech ociekają od symboli, nawiązań (dziś powiedzielibyśmy follow up`ów), kontekstów, podtekstów i czego tam jeszcze.

Spójna jest wizja wszystkich tych prac – jest nią Jester, klaun, błazen (raz zastąpiony przez Chłopca, ale tego wymagała treść „Misplaced Childhood”). Wystarczy odnotować, że przyglądając się uważnie okładce pierwszej płyty można (w oknie pomieszczenia w którym przebywa Jester) znaleźć zapowiedź czwartej płyty zespołu! Wystarczy przyjrzeć się uważnie, jakich płyt słucha nasz bohater (ich okładki porozrzucane są na podłodze)! Wystarczy przyjrzeć się nagłówkom gazet walających się po podłodze (odnoszą się one do treści utworów). A plakaty na ścianach? A postaci przy barze na „tyle” okładki płyty „Cluthing At Straws” (ulubieni poeci Fisha stoją kolejno przy barze – w głębi baru, przy pierwszym stoliku „mieszka” sam autor).

Aby zrozumieć bogactwo i przewrotność tych wszystkich elementów trzeba jednak dobrze znać twórczość Marillion. Choć i bez tej znajomości okładki wyróżniają się spośród miliardów innych…

Zupełnie inna, surowa i jednoznaczna jest okładka debiutanckiej płyty Massive Attack „Blue Lines”. Prosto i jasno wynika z niej to, co można znaleźć na albumie. Materiał, jak pokazały następne dwie dekady okazał się bardzo „niebezpieczny”.

Równie niesamowite jak Marillion okładki mieli panowie z Depeche Mode. Obraz z „A Broken Frame” bardzo często wymieniany jest wśród najlepszych okładek wszech czasów (pełna zgoda, zajebista okładka), ale na mnie zawsze piorunujące wrażenie robiła ta z „Music For The Masses”. Jakiś irracjonalny chłód bijący z tej grafiki, totalitaryzm, dehumanizacja kontaktów, masowość i unifikacja przekazu nagle… zawładnięta na potrzeby muzyki. Jak dziś patrzę na tą okładkę, to zaczynam wierzyć, że kiedyś były lepsze narkotyki.

Klasą samą w sobie są okładki Iron Mainden. Moim ulubionym cytatem z Titusa z Acid Drinkers jest ten o tym, że metal musi być trochę wieśniacki, ale wówczas (lata osiemdziesiąte) okładki Żelaznej Dziewicy wydawały się nam po prostu przekozackie. No i znów ta spójność, Edi i w ogóle… No sami popatrzcie:

Okładką, zupełnie prostą, uroczą i z pozoru nijaką jest cover Fun Lovin` Criminals „Come Find Yourslef”. Zwykłe, czarno-białe zdjęcie trzech lekko zawadiackich typków. Ale wiedząc, jak się poznali, jak powstał zespół, co panowie robią poza muzyką i jaki mają stosunek do świata…; a do tego trzymając płytę w dłoniach stojąc na szarym placu, małego, deszczowego miasteczka, w którym zna się każdą knajpę i nie ma już gdzie pójść… to zwykłe, proste zdjęcie zaczęło działać jak pocztówka z lepszego świata. To Wielkie Miasto, te Wielkie Samochody, ta Muzyka.

Na czym polega magia tej okładki nie wiem, ale dam sobie urwać głowę przy samej dupie – że magia w niej jest!

Kosmicznie ważną okładką jest „Blind Faith” – Blind Faith, czy upraszając – formacji Erica Claptona i Gingera Bakera. Ciekawa jest też historia jej powstania (a pamiętać należy, że cała płyta powstawała w wielkim pośpiechu, bo zespół – w marcu 1969 roku – nie mając jeszcze za dużo repertuaru, nazwy) miał już zaplanowane trasy koncertowe po Europie i Stanach (wrzesień 1969)… heh, takie to były czasy.

A okładka? Odpowiadał za nią fotograf znany ze współpracy z Janis Joplin i Greateful Dead – Bob Sidemann. Wypatrzył on w metrze 14-letnią dziewczynkę i zaproponował jej pozowanie do zdjęcia. Zgodziła się, więc razem udali się do jej rodziców negocjować zgodę. W efekcie pozowała… jej młodsza, 11-letnia wówczas siostra, a w ramach wynagrodzenia producent płyty kupił dziewczynce konia (serio). Zdjęcie zatytułowane zostało „Blind Faith” (Ślepa Wiara) i taką nazwę przyjął zespół.

Okładka podzieliła los kilku innych znanych okładek i… została „uwalona” przez cenzurę w Stanach. Nie dość że w oczy szczypała obnażona dorastająca dziewczynka, to jeszcze w dłoniach trzymała model statku kosmicznego, jednoznacznie przez cenzorów odczytany jako „obiekt falliczny”. Dziś zdjęcie „Blind Faith” jest dla mnie jednym z wyznaczników pop-artu, choć z historią sztuki i jej klasyfikowaniem nie mam nic wspólnego 😉

Inną okładką, dla mnie kultową, która miałaby dziś problemy jest okładka płyty „Mirage” formacji Camel. Choć natura tych problemów byłaby inna, niż tych, co spotkały powyższą okładkę, to pewnie kłopoty byłyby nie mniejsze 😉 Rzut oka i wiadomo o co chodzi….

Coldplay – „A Rush Blood To The Heas” ma chyba lepszą okładkę niż zawartość. A płyta przecież zacna. Grafika użyta na froncie powala mnie. Kolana. Odpowiadał za nią znany w świecie mody fotograf Sølve Sundsbø. Zdjęcie wykonano używając nowatorskich wówczas technologii cyfrowych. Modelka „przykryta” została kompletnie białym makijażem, natomiast na głowie miła jednolitą „czapę” – tej komputer nie widział, zatem nakładając „siatkę” na zarejestrowany model 3D…. i tak dalej… W efekcie otrzymaliśmy jedną z najciekawszych okładek nowego wieku, która doczekała się również niecodziennego wyróżnienia – poczta brytyjska uhonorowała ją specjalnym znaczkiem z serii „okładkowej”!

Żeby nie było, że tylko okładki sprzed lat zasługują na uznanie – to proszę: oto zupełna świeżynka: PJ Harvey – „Let England Shake”. Tak, jak trudno uwolnić mi się od niesamowitej muzyki tego albumu, tak – za prostotę i celność – cenię sobie jego okładkę. Nie ma tu żadnej przypadkowości – grafika silnie koresponduje z muzyką. I o to chodzi.

Na zupełnie innym patencie oparta jest okładka Lenny`ego Kravitz`a do płyty „Baptism”. Tu nie grafika, ale pomysł na zdjęcie jest mistrzowski. Zabawy w farbie zawsze musiały się podobać tym kobietom, dla których Kravitz stanowił ucieleśnienie męskości i seksu. Zdjęcie zaskakuje, przykuwa uwagę, jest łatwe do zapamiętania. I tak jest też ta okładka. Proste? Proste.

Okładka „Baptism” przywodzi mi na myśl „Voltę” Bjork – choć to zupełnie różne muzyczne galaktyki. Ale okładka świetna. Coś w niej jest (choć Bjork ma bardziej „uznane” okładki). Nie trzeba wcale machać cyckami i pośladkami, żeby mieć bardzo dobrą okładkę. Ba, patrząc na wszelakie zestawienia można zaryzykować stwierdzenie – że machanie silikonem było, jest i będzie passe.

Absolutnie świetną okładką dysponują też The Chemical Brothers. Płytę „Futher” zdobi fantastyczne zdjęcie… które, znów, swoją siłę zawdzięcza również muzyce zawartej na albumie. Myślę, że nikt nie ma problemów z interpretacją tej okładki….

Czas na genialną okładkę słabej płyty 😉 Weezer „Raditude” zdobią właściwie dwa zdjęcia. Dwóch różnych autorów. Nikomu nie przeszkadza ten kolaż (wykonany tak, by nie udawał „jednego” zdjęcia, nikt tu nikogo oszukać nie chce), a działa tak sugestywnie, że trudno zapomnieć taką okładkę. Brawo, brawo, brawo. I trudno się nie zgodzić, że ta okładka nie ilustruje zawartości albumu, że czegoś o nim nie opowiada. To, że album mi „nie podchodzi”, nie ma tu nic do rzeczy.

Czas na mojego prywatnego faworyta. Okładka kompletna. Okłada doskonała. Narody klękajcie, mino, że „to już było” bo pomysł nie nowy… Oto ” New Amerykah Part One” Eryki Badu.

Muzycznie nie moja bajka, fotografowało mi się ją ciężko (mam uraz – kilka lat temu olała fotografów na Open`erze ciepłym i kwaśnym moczem, tak, że połowa wyszła nie robiąc ani jednej klatki), to jednak okładkę ma mistrzowską. Pomysł, kompozycja, wykonanie… 10/10/10. Nie mam pytań. Czy w jej włosach można znaleźć coś, czego nie ma w jej muzyce?

Do jutra.

PS: wczoraj w komentarzach pod The Clash vs Elvis Presley o fajnej ciekawostce przypomniał Roman Osipiuk. Poprosiłem go o maila, i za zgodą cytuję w całości:

Podsyłam okładkę płyty Redmana – Malpractice i oryginalne zdjęcie prof. Religi, które było inspiracją dla tejże okładki…

Okładka piątej solowej płyty Redman`a – Malpractice wydanej w 2001 roku (4 miejsce w rankingu Billboard 200) była stylizowana na pamiętne zdjęcie prof. Religi, które zostało wykonane po szczęśliwej operacji przeszczepu serca w 1987 roku (zdjęcie wykonał James Lee Stanfield ). Swoją drogą oryginalne zdjęcie otrzymało drugie miejsce na konkursie World Press Photo w 1987 roku w kategorii „nauka i technika” a czasopismo National Geographic uznało je jednym ze 100 najlepszych fotografii na świecie. Dzięki temu fotografia ta jest tak bardzo znana nie tylko w Polsce ale i na świecie.

„Oryginalne zdjęcie zostało zrobione przez Jamesa Stanfielda w 1987 roku po całonocnej operacji transplantacji serca przeprowadzanej przez prof. Religę. Zdjęcie zostało uznane za jedną ze stu najlepszych fotografii na świecie według National Geographic. Na zdjęciu widać profesora obserwującego na ekranie funkcje życiowe pacjenta, który również jest widoczny, leży na stole operacyjnym i jest podłączony do aparatury podtrzymującej życie. W tle pod ścianą śpi jeden z dwóch asystentów pomagających w całonocnej operacji. Zdjęcie to jest o tyle istotne, że ukazano pionierską wtedy w Polsce operację w sytuacji gdy służba zdrowia całkowicie „leżała” w kraju socjalistycznym. Aby uchwycić to zdjęcie fotograf potrzebował 23 godzin i 22 klisz fotograficznych”

Polecane

Share This