7 Days of Funk – 7 Days of Funk

Spadkobiercy mistrzów funka.

2014.02.15

opublikował:


7 Days of Funk – 7 Days of Funk

Mięsista, oldschoolowa perkusja przypomina wiele nagrań, choćby Digital Underground, ale nie ma czasu na analizę, bo natychmiast skłania do tańca. Z drugiej strony jest też przestrzeń i wpisana w nią partia synteztatora, której udaje się tę energiczną muzykę trochę przystopować, zakwasić. Wszystko to starannie skoordynowane, choć słuchacz i tak ma wrażenie uczestniczenia w przyjemnym, nieoczywistym jam session. Dopiero gdy poświęci więcej uwagi dojdzie do wniosku, że nonszalanckie, nagrane jakby mimochodem są tu tylko rapowane partie Snoop Dogga i wokal samego Bootsy Collinsa! Tak właśnie wjeżdża 7 Days Of Funk.

To kooperacja jegomościa, który wraz z Doktorem Dre uczynił na początku lat 90. muzykę funkową bardziej gangsta, z człowiekiem zdolnym podciągnąć spuściznę Clintona i Troutmana pod wymagania wyrafinowanego, hipsterskiego odbiorcy. Snoop z niepodrabialnym przez kogokolwiek wdziękiem rzuca na bit trochę banałów, te wszystkie „Click clock, hip-hop / Ready or not” czy „What a brother know / keep it on the low”, bujając się przy tym na bębnach. Dâm-Funk wychładza atmosferę, kombinuje z aranżacjami nadrabiając braki w kreatywności partnera. Wspólnie uzyskują płytę seksowną, upaloną i obezwładniającą. California dreamin`!

Numerów jest tylko siedem (z bonusem – osiem), za to ani jednego pudła. Utopione w pogłosach, prowadzone przez syntetyczny bas „Let it go”, kryje doskonałe chórki i gitarowe solo – na tyle brudne, przesterowane i dopasowane do reszty, że nie wydaje się obciachem. „Faden Away” bounce`uje w przenajlepsze, zaś powtarzający się, niemal orientalny motyw przewodni daje mu status hitu płyty. Jeżeli ma mieć rywala, to chyba tylko w „1Question?”, gdzie Snoopowi towarzyszy Steve Arrington dysponujący wyższym, pamiętanym jeszcze z lat 70. głosem. Fantastyczny duet. Potem płyta nieco się uspokaja, bębny miękną, klawisz robi się szklisty, idziemy w g-funkową stronę. Nawet Kurrupt, ba, Dogg Pound wpada z wizytą, choć szczerze mówiąc do końca nie wiadomo po co.

Miękka artykulacja, luz absolutny i intuicyjna muzykalność sprawiają, że na tych podkładach Snoopzilla kolegów mieć nie powinien. Oczywiście nie ma oczekiwać drugiego „Doggystyle”, bo krążek ciąży raczej ku czasom elektrycznego funka kiedy Dre miał makijaż i strój z cekinami w World Wreckin Cru. Ba, cofa się głębiej, do Bambaaty, Zapp, Parliamentu nawet. Kalifornijski duet ustawił się na pozycji spadkobierców tamtych osobistości. Naprawdę nie ma co protestować.

Polecane

Share This