Blink-182 – „California”

Wyrób blinkopodobny.

2016.07.13

opublikował:


Blink-182 – „California”

100% racji będą mieć ci, którzy włączą promujący „Californię” teledysk do „Bored to Death”, zobaczą Matta Skibę i powiedzą: „nie, dzięki, to już nie to”. Zespół i tak stara się stopniować szok dlatego pierwszą zwrotkę singlowej piosenki śpiewa basista Mark Hoppus, który przez lata dzielił wokale z Tomem DeLonge’. Kiedy jednak w refrenie i w drugiej zwrotce do głosu dochodzi znany wcześniej z Alkaline Trio Skiba, staje się jasne, że nic nie będzie takie samo.

Skiba nie zdobędzie się na grymasy twarzy będące istotnym elementem image’ Blink-182, stąd wizerunkowo zespół zdecydowanie jest na minusie. Poza walorami estetycznymi dochodzi jeszcze sprawa charakterystycznego wokalu Toma, którego brak również doskwiera przy słuchaniu „Californii”. Może to kwestia przyzwyczajenia, ale póki co Blink traci elementy pozwalające odróżnić go od rzeszy kapel grających w wyeksploatowany do granic pop punk. Z drugiej strony fani dali ogromny kredyt zaufania, dzięki czemu „California” właśnie zadebiutowała na szczycie zestawienia Billboardu detronizując dzielącego i rządzącego od dziewięciu tygodniu Drake’ i jego płytę „Views”.

Muzycznie trudno „Califonii” cokolwiek zarzucić, szczególnie zestawiając nowy album Blink-182 z poprzednikami. A że płyty amerykańskiej grupy nigdy nie porywały, to i tam razem zespół nie wybił się ponad przeciętność. Na siódmej płycie Amerykanów znajdziemy wszystkie elementy uprawianego przez nich gatunku – wieczną tęsknotę za liceum, piosenki zbudowane na banalnych partiach basu i melodyjnych riffach, sporo skandowanych refrenów i mnóstwo zaśpiewów w rodzaju „oooo” czy „na na na na”, które będą towarzyszyć bawiącym się na domówkach dzieciakom podczas pierwszych łyków alkoholu i inicjacji seksualnej. Kiedy słucha się Blink-182, przed oczami siłą rzeczy stają bohaterowie pierwszych części „American Pie”.

Na pewno nie można odmówić Blinkowi werwy. Poprzedni krążek sprawiał wrażenie nagranego trochę na siłę, na „Californii” wróciła energia znana z wcześniejszych płyt. Problemem pozostaje jednak ciasna szufladka i fakt, że artyści nie kwapią się, by choćby spróbować się z niej wyrwać. Nie twierdzę, że Barker powinien ściągnąć na płytę raperów, z którymi pracował przy swoim mixtapie „Let the Drummer Get Wicked”, niemniej przydałby się „Californii” choćby jeden utwór łamiący schemat. Niby czasem pozwolą sobie na odstępstwa, zabawę rytmem jak choć w „Los Angeles”, ale i tam po drugim refrenie wszystko wraca do normy. W „Home Is Such A Lonely Place” miejscami pobrzmiewają echa nurtu americana, lecz wokaliści szybko sprowadzą słuchacza na ziemię i przypomną, kogo słucha.

Trudno się dziwić, że Travis Barker i Mark Hoppus mieli dość fochów DeLonge’. W 2005 roku to właśnie z inicjatywy śpiewającego gitarzysty grupa zawiesiła działalność. Początkowo przerwa miała trwać rok, skończyło się na czterech. Pod koniec ubiegłej dekady Blink-182 wrócił na scenę, ale zapału starczyło jedynie na jedną płytę „Neighborhoods”, która – podobnie jak teraz „California” – miała mocne otwarcie (drugie miejsce na liście Billboardu). Entuzjazm szybko jednak opadł, relacje w grupie znów się popsuły, DeLonge ponownie odszedł, tym razem być może na zawsze. Poprzednio Barker i Hoppus zdecydowali się założyć nowy zespół Plus 44, teraz pozostali przy nazwie Blink-182. To zrozumiałe, bo rezygnacja z tego szyldu byłaby komercyjnym samobójstwem. Travis i Mark zapomnieli jednak, że zespół to nie kompozycje, melodie i teksty, ale osobowości.  Chcieli, aby to był stary dobry Blink, a zaserwowali wyrób blinkopodobny.

 

Polecane

Share This