Daniel Merriweather – „Love and War”

Trochę doświadczenia, synku, trochę doświadczenia.

2009.11.15

opublikował:


Daniel Merriweather – „Love and War”

Pyzaty Australijczyk już na dzień dobry ma przechlapane u paru osób: to wokal Daniela pojawia się bowiem w kontrowersyjnej (a dla niektórych: haniebnej) przeróbce klasyka The Smiths „Stop Me If You Think You`ve Heard This One Before”” która podpisana w znacznie bardziej przyjazny radiom sposób („Stop Me”) promowała płytę „Version”, autorski projekt Marka Ronsona. Najbardziej wzięty brytyjski producent wykorzystał moment, że jego podstawowa protegowana – Amy Winehouse – chwilowo (?) zajmuje się czymś innym niż muzyką i przygotował materiał na debiutancką płytę Merriweathera, grzecznego, ślicznego, nienagannie ubranego. Złośliwi twierdzą, że „Love and War” to nic więcej niż tylko zmaskulinizowana wersja Back to Black, wielkiego albumowego przeboju panny Winehouse.

I nie będzie to stwierdzenie pozbawione podstaw: to w mig rozpoznawalny styl, nawiązująca do soulowego brzmienia lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych estetyka lansowana przez Ronsona determinują oba krążki. Daniel nie może jednak (jeszcze) stanąć w szeregu ze swą starszą koleżanką – Merriweather jest bowiem zwyczajnie przezroczysty, nierozpoznawalny niczym jak wyjęci spod sztancy uczniowie brytyjskich liceów. Zabrakło charyzmy, obycia i przede wszystkim wyczucia. O ile dynamiczne utwory, podbite sympatycznym groove, sprawdzają się doskonale („Change” stało się przecież wielkim hitem), o tyle ballady są nieprzyzwoicie ckliwe, a Merriweather, obdarzony niezgorszym narzędziem pracy, próbujący w tych spokojniejszych numerach wokalnej szarży wypada kuriozalnie (najjaskrawszym dowodem na to jest „Water and a Flame”, w którym chłopcu towarzyszy Adele, choć młodsza od niego, to jednak kobieta, zakasowując gospodarza z miejsca). Niby jest stylowo, dęciaki, smyki, fortepian, zadymione kluby nocne, rozszarpane serca, a jednak całość uwiera jak garnitur uszyty z niewłaściwego materiału.

Ronsona, który – jak sobie wyobrażam – jako główny producent sprawował kontrolę nad całym materiałem, tym razem zawiodła intuicja, i to nie tylko na polu realizacyjnym, ale także kompozytorskim: oryginalność nie jest najmocniejszą stroną krążka, nie mówiąc już o tym, że takie „Could You” na przykład bezpardonowo zżyna w refrenie z klasyka „California Dreamin”. Nie chodzi o to, że to jest zła płyta, bo uwzględniając poziom popu ze szczytów list przebojów, to krążek wystający ponad przeciętną, niemniej jednak patronat inżyniera Mamonia nad płytą jest bardziej niż wyczuwalny. Nie skreślałbym jednak Merriweathera: ma pewne predyspozycje, jednak czym prędzej powinien udać się na kokainową eskapadę z Amy.

więcej na: slodkogorzkie.wordpress.com

Polecane

Share This