Frank Ocean – „channel ORANGE”

W jednym rzędzie z Westem i Timberlakiem

2012.08.27

opublikował:


Frank Ocean – „channel ORANGE”

„Możesz nazwać to odwagą, ale też marketingiem. W końcu był to zabieg celowy, żaden przypadek”. Sam się sobie dziwię, rozpoczynając ten tekst cytatem z 50 Centa. Po pierwsze dlatego, że omawiam jednak płytę Franka Oceana. Po drugie dlatego, że to 50 Cent, a więc żaden autorytet, do którego można by się odwoływać na wstępie. Mimo to, skubany, trafił w sedno. Zaskakujący coming-out Oceana z pewnością nie wiązał się tylko z wybuchem emocji, ale obliczony był też na zwiększenie wyników sprzedaży „Channel Orange”. Jakkolwiek by nie oceniać tej decyzji, ostatecznie wyszła ona na dobre płycie. To krążek, który potrzebuje rozgłosu. A sam na niego nie zapracuje.

W powyższym zdaniu nie ma cienia krytyki. Po prostu na legalnym debiucie nowoorleańskiego wokalisty ze świecą szukać utworu, o którym z pełnym przekonaniem można by powiedzieć: oto hit. Pierwszy singiel, „Thinkin Bout You”, można nazwać godnym reprezentantem całości (a na pewno pierwszej części płyty): wokal, który płynnie przechodzi od rapowanych partii do słodkiego falsetu; miękka, delikatnie zaznaczająca rytm perkusja; pozorny minimalizm, skrywający na drugim, trzecim i dalszym planie bogactwo dźwięków; przestrzenne, rozmyte klawisze i syntezatory. Tyle że, znowu, to doskonała piosenka otwierająca album, ale żaden materiał na przebój.

Dwa miesiące po „Thinkin…”, w czerwcu, swoją premierę miał kolejny singiel, „Pyramids”. Już sama długość piosenki odstraszyłaby niejednego wydawcę. Tymczasem na „Channel Orange” to najjaśniejszy punkt (wbrew temu, co słyszymy w grze słów „the best song wasn’t the single” na początku następnego singla, „Sweet Life”, który nota bene też nie ma wystarczającego potencjału, mimo że palce maczał w nim sam Pharrell Williams), utwór, który za kilkanaście lat powinien mieć status równy „How Does It Feel” D’Angelo. Więcej, jeśli autor płyty „Voodoo” w swojej słynnej kompozycji koncentrował się na jednym pomyśle, Ocean proponuje nam w ciągu niespełna dziesięciu minut, bo tyle trwa „Pyramids”, szeroki przekrój najciekawszych zjawisk w muzyce ostatnich lat. Zaczyna motywem wybijanym jakby na MPC, na „odtwarzanym” od tyłu podkładzie, kreując natychmiast patos, który znamy z ostatniego solowego albumu Kanye Westa. Gdy wchodzą klubowe, elektroniczne dźwięki, na myśl przychodzą dokonania dyskotekowego tytana, Calvina Harrisa. Future-funkowy rytm jest brzmieniem, ku któremu najpewniej zwróciliby się Platinum Pied Pipers, gdyby nie postawili na retro, lecz trafili pod skrzydła jakiegoś majorsa. Całość kończą cykacze, ale w wersji, jaką znamy bardziej z „FutureSex/LoveSounds” Timberlake’a, aniżeli południowych hip-hopowców.

„Pyramids” błyszczy nie tylko w warstwie muzycznej, ale także na polu tekstowym. Jeśli podobnie jak Pet Shop Boys macie dość płaskich gwiazdek rozczulających się w utworach nad osobistymi relacjami damsko-męskimi, zwróćcie uwagę na to, jak misterna parabola skonstruowana została w wersach tego utworu. Doceńcie rozbudowane porównanie artystów do kolejnych wcieleń Dalajlamy, a fanów – do mnichów tybetańskich („Monks”). Wcielcie się w arabskiego taksówkarza, który w korku wysłuchuje, niczym terapeuta, egzystencjalnych rozterek głównego bohatera („Bad Religion”). Doszukujcie się homoseksualnych odniesień w „Forrest Gump”. I tak dalej, i tak dalej.

Jeśli już typować jakiś utwór na kolejny singiel, mógłby to być „Lost”, ze swoją dynamiczną, prostą perkusją i słoneczną, kalifornijską gitarą. Ten ostatni instrument w ogóle przeważa w drugiej części płyty, po „Pyramids”, a wyrazem tego jest śliczna miniatura z Johnem Mayerem. Śmiem twierdzić, że im dalej w materiał, tym mniej w nim nu-soulowego ciepła, a więcej bluesowo-funkowych rozwiązań: od agresywnego breaka w „Crack Rock” przez klangujący bas w „Monks” aż po gitarową solówkę w „Pink Matter”.

Na sam koniec: proszę sięgnąć pamięcią do wszelkich wyobrażeń, jakie macie o przeciętnym albumie soul/r&b, a następnie czym prędzej pozbyć się tych stereotypów przy obcowaniu z Frankiem Oceanem. Dla tych gatunów „Channel Orange” jest tym, czym „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” dla hip-hopu, a „FutureSex/LoveSound” dla popu. A poza tym, to najlepsze męskie r’n’b od czasu „Subject” Dwele’a. A może i „Voodoo” D’Angelo.

Polecane

Share This