„Habilitowany na uniwersytecie chamstwa Doktor Wojtek ma szczepionkę na wirusa „polskirap-20” – Marcin Flint recenzuje album Słonia

Małpy w swetrach już mogą szykować tyłki. Charyzma będzie szczypać.

2020.12.14

opublikował:


„Habilitowany na uniwersytecie chamstwa Doktor Wojtek ma szczepionkę na wirusa „polskirap-20” – Marcin Flint recenzuje album Słonia

Twórcza długowieczność wielu raperów wcześniej czy później może okazać się problemem, zwłaszcza dla tych, którzy śledzą ją od początku, a nie traktują nawijaczy jak komunikację miejską – wsiądą sobie na parę przystanków gdzieś po środku trasy i tyle ich widać. Każdy musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nie czuje zmęczenia przy Ostrym, Pei, Paluchu bądź Guralu. A co dopiero przy Słoniu, który porusza się stylistyce mocno określonej i bardzo specyficznej.

A jednak zwykle (łaskawie zapomnijmy o tym odpadzie z Dope D.O.D.) udaje się i udało się znowu. Być może nowa płyta – jak każda poprzednia zresztą – mogłaby być krótsza, ale Poznaniak nie muli i nie nudzi. Ba, wydaje się, że jego obiektyw coraz lepiej łapie ostrość. „Redrum” też łapie – za dupę i od samego początku, kiedy to do wtóru przeraźliwych kobz i okrzyków salut Generał Syfilis drze budynki na pół i zrywa im dachy, żeby naszczać do środka. I trzyma za ten dobrze obijany tyłek do epickiej, podniosłej, serio diagnozującej „Wojny totalnej”. Krótkie poluzowania chwytu mogą się zdarzyć, o tym jednak później.

Grunt, że działa bilans, kompozycyjna, nieświęta trójca. Pierwsze wcielenie Słonia to bezczelny samowychwalacz i obrazoburczy kat sceny. Uwidacznia się w dwóch pierwszych trackach, gęsto, z dziką charyzmą rymowanym „Konnichiwa”, „X” czy próbującym lekkiego melodyzowania flow „Megatronie”. Drugi tryb to Wojtek bez maski, ekshibicjonista piszący serio z wątroby – patrz „Wylinka”, „Clinta Eastwood”, „Na celowniku” i dwa ostatnie numery. Trzecia instancja to szatan wcielony, poryty jak pnie drzew rosnących przy gimnazjum opowiadacz z „Amore Amore” i epickich w dosłownym rozumieniu tego słowa, zmieniających flow i bit, bardzo dobrze reżyserowanych „Szeptów, krzyków”. Najlepszy na płycie „Najgorszy przyjaciel człowieka” i tak okazuje się przy tym nieszufladkowalny. To paranoiczna, niepokojąca i abstrakcyjna wyprawa do sedna strachu, utwór wielokrotnego użytku i coś na kształt nowej jakości.

Działają bity, bo Chris Carson jest wystarczająco wszechstronny, by do każdego z tych trybów znaleźć muzykę. Wie, dla kogo pracuje i słucha swojego rapera. Sprawdzi się, kiedy na potrzeby ironicznego podkładu potrzeba typowo słoniowego sampla z lamusa albo eminemowej melodyjki. W „Czerwonym rumie” jest królem pełzającego basu i hi-hatu, we „Władzy Absolutnej” uderzy zaskakująco klasycznymi bębnami i surowymi próbkami. „Adore Adore” jest wolny, filmowy, operujący przestrzenią , zdolny nie zmęczyć przez pięć i pół minuty. Moja ulubiona muzycznie „Konnichiwa” wymyka się schematycznej rytmice i wydrenowanym z klimatu bangerom z generatora. Chyba nawet nie wiem jak ją nazwać.

Co do „Redrum” nie mam wątpliwości. To płyta pełna szacunku dla odbiorcy, jakościowa w kwestii treści oraz muzyki. Raper nie miga się przed dopisaniem kolejnej zwrotki, zachowuje szeroki horyzont muzyczny sięgający od Wzgórza Ya-Pa-3 (Nie ma możliwości, żeby zabić ten hałas!) po Deniro Farrara, pamięta żeby pościskać rymy i naostrzyć metafory. Linijka „w moim rapie znajdziesz przede wszystkim treść żołądka” stanowi tylko zasłonę dymną, gdyż jest, a przynajmniej bywa, w tym sens i znaczenie. Jasne, nie w postaci słoniowego przekazu o tym, że ma przekaz, zresztą w skrzypiącym electro „Złoniu” dotkliwa ironia miażdży rap mówiący nastolatkom to, co mają robić. Moim zdaniem wersy takie jak „Nie daj se wkręcić, że jesteś gorszy, jeśli cię nie stać na drogie szmaty / Większość z tych biznesmenów to chłopcy, którzy się wożą za forsę taty”, „Chcę, by każda kobieta miała swobodną decyzję / Na temat swojego ciała, bez oceniania, bez ciśnień / Rząd niby chroni tak życie, lecz tak naprawdę ma gdzieś to / Że po przyjściu na świat trafisz do kibla jak śmieć”, czy Moje katharsis to polubić siebie i zabić dawne rozterki / Upór to silnik Husqvarny, szarpie rozrusznik, by się rozkręcić” to kwintesencja tego, co odpowiedzialny emce powinien mówić.

Dlaczego więc nie wypycham oceny na samiuteńką górę? Mam wrażenie, że krążek bazowy mógłby być krótszy, takie „Głębiej” z „Władzą absolutną” śmiało dałoby się wypchnąć do jakiejś fanowskiej edycji, a podstawa stała by się dzięki temu bardziej zwarta i dynamiczna. Chrisowi Carsonowi w żadnym razie nie brakuje umiejętności, brakuje za to adekwatnego do Słonia pojebańtwa, chorych bębnów, dzikich przesterów, glitchy, zepsutych bitów zdolnych pchnąć całość w rejony chociażby clipping. Z kolei rap Wojtka nie ma jeszcze tej obrazkowości, wyczucia detalu i dramaturgii, żeby poczuć się jak bohater tego koszmaru. Owszem, gospodarz świetnie horrory referuje, skojarzenia ma szalone, jednak w samej narracji jest coś akuratnego i zdroworozsądkowego. Mayhem i Darkthrone się przestraszę, nawet Kozy i Augustyna/KND się przestraszę, ba, przy takim Tau osrywam zbroję po naramienniki. Tu jest tylko bardzo bystry profesjonalista, najmocniejszy w osobistych wyznaniach, wcale nie wtedy gdy smaruje sztuczną krwią oblicza śmierci.

Słoń „Redrum”, wyd. Brain Dead Familia
Ocena: 4/5
Tekst: Marcin Flint

Polecane

Share This