Janelle Monáe – „The ArchAndroid”

Bajki robotów.

2010.09.03

opublikował:


Janelle Monáe  – „The ArchAndroid”

„The ArchAndroid” to drugie wydawnictwo pięknej 24-latki z Kansas, która w 2007 r. nagrała EP-kę „Metropolis: Suite I (The Chase)” z pięcioma (a w wersji specjalnej siedmioma) utworami. Ale bądźmy szczerzy – kto wówczas ją słyszał. Teraz to co innego – oszołomieni i/lub zachwyceni „The ArchAndroid” fani na wyścigi kupują w sklepach internetowych i na aukcjach wspomnianą EP-kę. I piszą, jako to szkoda, że na nowym krążku Janelle brak muzycznego killera na miarę „Many Moons”. Nie ma go, bo nie mogło być. Przecież zgodnie z podtytułem „The ArchAndroid” to już druga i trzecia część suity zapoczątkowanej przez mini-album sprzed trzech lat. Suity opowiadającej o emancypacji i miłości robota (a dokładniej żeńskiego androida) o imieniu Cindi Mayweather w 2719 roku.

Mamy więc do czynienia z albumem koncepcyjnym. Ba! Futurystyczną trylogią nawet (trzecia część ma się ukazać prawdopodobnie już w przyszłym roku). Prawda że strasznie poważnie i niemodnie zarazem (no bo kto dziś nagrywa koncept albumy) to brzmi? Ale jak pięknie i ambitnie zarazem! Dość powiedzieć, że ta płyta to bezczelna i szalona zarazem jazda bez trzymanki po wielu stylach muzycznych. A wspólnym mianownikiem jest dla niej niesamowity głos Monáe.

A co z produkcją? – zapytają dociekliwi; z tym magicznym dotknięciem geniusza za konsoletą, bez którego nawet najlepszy zbiór piosenek będzie jedynie zbiorem piosenek, a nie albumem. Zamkniętą całością. W przypadku „The ArchAndroid” swoje piętno (piękno?) odcisnęli Diddy znany wcześniej jako Puff Daddy i Big Boi, czyli połowa duetu Outkast. Dzięki nim słuchanie tej rozbuchanej stylistycznie, długiej (70 minut!), soulowej (ale nie tylko!) „opery” wcale nie męczy. A wręcz przeciwnie – okrutnie uzależnia! Przynajmniej mnie…

Największą frajdę sprawia mi pogoń za niesforną Janelle, która robi wszystko, by zmylić trop, wywieść słuchacza w pole. Ale ja się nie daję. Niezbyt przekonany do tekstowego tła rodem z Lema, słucham „The ArchAndroid” trochę inaczej, dla muzyki, i w każdym kolejnym utworze doszukuję się przede wszystkim stylistycznych inspiracji. I słyszę w singlowym „Cold War” power-R&B, za które wspomniana Beyoncé dałaby się pokroić. A w space-rockowym „Mushroom & Roses” tego spokojniejszego Hendrixa (inni mówią że tu więcej Prince’a z „Purple Rain”, a niech tam!). Albo taki „Make The Bus” z gościnnym udziałem niezależniaków z Of Montreal to czystej wody dance punk – niezły szok, prawda? A jest jeszcze trochę Santany w „Neon Valley Street” i sporo jazzu (oraz bossa novy) w finałowym „BabopbyeYa” oraz brudne, rockowe pierdolnięcie w „Come Alive (The War Of The Roses)”. No i wreszcie taki na przykład „57821” w klimacie chorału, o owerturach otwierających i dzielących obie części suity nie mówiąc…

Czyli jednak „The ArchAndroid” to (na szczęście!) więcej, duuużo więcej niż soul i R&B (bo właśnie z takiej ligi startowała piękna jak z obrazka Janelle). Ale w jej przypadku powiedzenie, że „Co za dużo to niezdrowo” na szczęście nie ma zastosowania.

Polecane

Share This