KoЯn – III Remember Who You Are

Dresiarze znowu atakują

2010.07.16

opublikował:


KoЯn – III Remember Who You Are

Na poprzedniej płycie Korna brakowało autentycznego hitu. Nie do potańczenia. Po prostu dobrej kompozycji z fajną melodią. Bo „Evolution” było wymęczone.

A na ich „trójce”, czyli dziewiątym albumie (proste, nie?..;) mamy kilka pereł. Zaczyna się kiepsko, od jakichś gitarowych sprzężeń, które mają nam przypomnieć, że zespół Jonathana Davisa znowu jest undergroundowy:) Po sprzedaniu niespełna trzydziestu pięciu milionów egzemplarzy poprzednich płyt, romansowaniu z radiowym rockiem i celebryckim żywotem trzeba było wykonać kilka takich ruchów. Zaburzenie chronologicznego porządku dyskografii w tytule – patent podejrzany w Hollywood – będzie się latami śniło piarowcom Metalliki! Że też oni na to nie wpadli! Taka „Metallica V – Remember How To Play Thrash Metal” przyciągałaby chyba nawet bardziej, niż „owłosiona” okładka „Death Magnetic”:) Ale wróćmy do Korna.

Przejście z intra do singlowego „Oildale (Leave Me Alone)” wali prosto w kły! Jest ciężko, bujająco, z basem z przodu, na którym opiera się gęsta gitara. Wtóruje im pełna „brake’ów” gra nowego perkusisty, Raya Luziera (tego blondynka, który grał w kukurydzianym Coverbandzie na Torwarze, 13 lutego 2008, kiedy obok JD na scenie był jeszcze tylko Fieldy z Korna;). Do tego bardzo dobra melodia niemal niezauważalnie prowadzona przez klawisz. To „niemal niezauważalnie” to robota Rossa Robinsona, producenta, który pomógł siedemnaście lat temu doprecyzować hiperrozpoznawalny styl Korna. Teraz też pomaga. Pierwszy raz od 14 lat. Jonathan śpiewa mocno i z lekkim vibratem w zwrotkach. W refrenie, z pogłosem, pompatycznie i potężnie. Teksty i sposób, w jaki Davis nam je „sprzedaje” świadczą o tym, że jest klasycznym przykładem ekstrawertycznego introwertyka. Tak zamknięty w sobie, że musi o tym wszystkich poinformować. Stąd „Zostawcie mnie!” wykrzyczane w końcówce „Oildale (Leave Me Alone)”, tak, żeby wszyscy zauważyli Ale numer jest pierwszorzędny. Jeszcze lepiej prezentuje się „Pop A Pill”, z rytmicznie „wdrapującym się riffem”. Coraz bardziej przekonuje Luzier, w końcu stary wyga (bębnił u Lee Rotha, Sheehana, czy w Stone Temple Pilots) i perkusista z dyplomem – co mu każą to zagra. Ale w „Pop A Pill” i kolejnych utworach słychać, że to nie tylko „odpukane, co koledzy chcieli”. Ewidentnie czuje się, że sprawiało mu to radość. Niesamowicie brzmi też gitara, z której Munky zrobił pagaj do mieszania smoły w piekielnym kotle. Oczywiście bez przesadzania z agresywnością, żeby świeżo nawrócony Fieldy nie musiał po każdym koncercie ganiać do spowiedzi. A gdyby wrócił Wielebny Head, to już w ogóle mielibyśmy Oazę w Kornie. Jakoś na razie się jednak na to nie zanosi. Natomiast na wysyp hitów z „Remember Who You Are” – jak najbardziej. Poza wspomnianymi dwoma pierwszymi, przypadnie wam też do gustu „Fear Is A Place To Live”, z literalnie głupim tytułem, ale z potencjałem przebojowości porównywalnym chyba tylko z „A.D.I.A.S.” i „Freak On A Leash”. Niczego sobie są też „Let The Guilt Go” i „bliźniaki” „Never Around” i „Are You Ready To Live?” z partiami wokalu od histerycznego wrzasku po naprawdę ładny śpiew. W wersji “na bogato” bardzo dobrze działają wszystkie trzy bonusy, a DVD ze studia każe jeszcze raz się zastanowić, czy to dresiarskie towarzystwo rzeczywiście tak dobrze bawiło się podczas sesji, czy tym filmikiem zapracowało na dokumentalnego Oscara. Moim zdaniem, aż tak dobrymi aktorami nie są.

Płyta, jak na rockandrollowy ochłap, wydany po 60. latach eksploatowania tych samych akordów, brzmi zaskakująco nowatorsko (gitarowe solo w „Holding All These Lies”!) i za każdym kolejnym razem, coraz lepiej.

Tagi


Polecane

Share This