Miguel – „Wildheart”

Ambicje i rozrywka.

2015.08.15

opublikował:


Miguel – „Wildheart”

Na swoim trzecim albumie Miguel robi wiele, by nawet najzagorzalsi przeciwnicy głównego nurtu przyznali wreszcie, że nakierowanie na przebój wcale nie musi oznaczać stępienia artystycznych ambicji. Miesza gatunki, składa hołd klasykom, różnicuje wokale, a przy tym gwarantuje ponad 40 minut rozrywkowego, przyjemnego materiału.

Jeśli gdzieś szukać klucza, który otwiera drzwi do większości nagrań na „Wildheart”, będzie nim gitara. Nie ma drugiego instrumentu, który eksponowany byłby na tym albumie równie wyraziście. Krótki, funkowy riff prowadzi nas przez kumulujące się w clapach, lekkie „DEAL”. Ziarnisty motyw gitarowy do spółki z przestrzennymi bębnami decyduje o pustynnym klimacie „NWA”. Fuzzujące partie brudzą „Hollywood Dreams” i „FLESH”. W „…goingtohell” udaje się uzyskać napięcie stadionowej ballady. Wreszcie „leaves” to nastrojowy motyw sytuujący nas w klimatach radiowego rocka, takiego, który mógłby w swoim czasie posłużyć za ścieżkę dźwiękową do serialu młodzieżowego „The O.C.”.

Już ten krótki przegląd użycia gitary dostarcza dodatkowych informacji o różnorodności „Wildheart”. Niby jest czarno i oleiście, niby brzmienie – lekko zasyfione, przytłumione, jakby niedzisiejsze – zdradza inspirację czarnoskórymi klasykami rocka, funku i popu, a jednak Miguel potrafi umiejętnie flirtować z radiem, wprowadzając epickie bębny, organizujac patetyczną dramaturgię (posłuchajcie tylko „face the sun” z ważnym gościnnym występem Lenny’ego Kravitza) czy wreszcie puszczając oko w stronę retro-disco spod znaku Bruno Marsa („waves”). Żeby nie było – ważnym punktem odniesienia jest wciąż nowoczesne r&b, budujące klimat na echach, zwolnionych tempach i rozmytych dźwiękach. „The valley” i „coffee” to jedne z lepszych utworów w swojej kategorii w ostatnich miesiącach.

Sam gospodarz świetnie czuje każdą ze stylistyk. Co oczywiste, naturalnym środowiskiem są dla niego wygrywane na erotycznym napięciu, stopniowo rozwijające się nagrania nagrania – wówczas jego głos, wyrazisty i samodzielny lub pomnożony w ścieżkach i chórkach, zachwyca najbardziej, ucieka w uroczy falset („NWA”!) i pozwala się jakby uchwycić nie tylko w zmyśle słuchu. Gdy jednak w „waves” gospodarz od samego początku czaruje dynamicznym, szarżującym wokalem, trudno i tym razem nie bić braw. W ogóle „Wildheart” – choć eklektyczne i zaskakujące jak na materiał naczelnego przedstawiciela współczesnego r&b – broni się od pierwszej do ostatniej sekundy, tak pomysłami i ambicjami, jak realizacją i melodiami.

Polecane

Share This