Norah Jones – „Day Breaks”

Niepełne koło.

2016.10.08

opublikował:


Norah Jones – „Day Breaks”

Stabilizacja w życiu prywatnym skłania ku podsumowaniom i szukaniu trwałej podstawy. Wie coś na ten temat Norah Jones, która w piątek zaprezentowała pierwszy od czterech lat solowy album. Nie twierdzę, że ostatnie eksperymenty wokalistki – ucieczki w stronę country, bluesa, nawet rocka – były wszystkim, na co ją stać. Trudno jednak zignorować powrót, którego jesteśmy świadkami na „Day Breaks”. Zwrot w stronę kameralnej, jazzowej konwencji – a więc w stronę czegoś, co było tak silnie eksponowane na debiutanckim „Come Away With Me” (2002) – nie jest rzeczą przypadkową. Osobiście odbieram go jako następującą deklarację: „oto”, powiada niejako Jones, „zdałam sobie sprawę, że pierwsze wybory u progu kariery były najbardziej intuicyjne, najbardziej moje, a więc może – najwłaściwsze”.

To wszystko słyszę, gdy słucham nowej płyty. Już mniejsza o teksty, choć i te są znaczące, np. początek „Flipside”: „Próbowałam się wznieść, a chcieliście mieć mnie na dole/ Dobre rzeczy naprawdę się dzieją, tyle że powoli/ Jest w tym coś z dawnej tajemnicy/ Wreszcie wiem, kim jest mi pisane być/ Miałam zamknięty umysł, lecz w końcu znalazłam klucz”. Ciekawsze jest jednak to, co się dzieje na styku wokalu i muzyki. Matowy głos Jones zawsze dobrze komponował się z chropowatymi, zadymionymi instrumentami. Teraz jednak, gdy jej dyskografia niejako zatacza koło (choć niepełne, o czym zaraz), widać, że właściwym środowiskiem dla tego wokalu jest jednak jazz – i to ten w kawiarnianym, niespiesznym wydaniu. Kawiarnianym? Gdy myśli się o takim brzmieniu, łatwo o trywializację, stwierdzenie, że mamy do czynienia z muzyką tła, która choć przyjemna, to nie zostaje na długo w pamięci. Może i tak jest, ale nie w przypadku Jones. Na „Day Breaks” jej wokal jest silnie wyeksponowany. Gdy szepcze, jest bardzo blisko słuchacza. Tak blisko, jakby śpiewała do twojego ucha – i niczyjego innego.

belka-eventimu

O sile jej kompozycji, i ich absorbującym charakterze, świadczy też to, że choć umieszczone zostały w towarzystwie coverów trzech mistrzów (Neila Younga, Duke’a Ellingtona i Horace’a Silvera), zupełnie się bronią. Ba, gdybym nie miał świadomości i wiedzy, że tu i ówdzie mam do czynienia z interpretacjami cudzych nagrań, powiedziałbym, że wszystko składa się w spójną, autorską całość. Oznacza to również, że Jones dorobiła się już wystarczająco charakterystycznego stylu, aby móc zagrać covery na własną modłę. Jej twórczość dobrze wpisuje się w tradycję amerykańskiej muzyki. Ma w sobie tę samą szlachetność i elegancję, jaką do dziś imponują tamtejsze standardy.

Gdy jednak sugerowałem wyżej, że Jones wykonuje niepełne koło, miałem na myśli to, że „Day Breaks” brzmi jak podrasowana, pełniejsza wersja pierwszych dwóch krążków nowojorskiej wokalistki. To album napędzany dwoma silnikami: jazzowym i bluesowym. Oba są w równym stopniu ważne, w przeciwieństwie do choćby debiutanckiej płyty, która miała bardziej jazzowo-folkowy posmak. Poza tym na „Day Breaks” rzuca się w uszy bogatsze instrumentarium. Jasne, ten album to powrót do fortepianu, ale przecież na „Come Away…” czy „Feels Like Home” nie było saksofonu czy innych instrumentów dętych. Tu jednak w sposób wyraźny wpływają na kształt całości.

Polecane

Share This