Spinache – „Spinache”

Dobra muzyka, ładne życie.

2014.05.09

opublikował:


Spinache – „Spinache”

Czyżby Spinache wreszcie odnalazł swoją stylistykę? Po wielu latach nierównych poszukiwań w ramach Thinkadelic, Obóz TA czy duetu z Redem łódzki weteran wydaje solowy debiut – równy, spójny i przemyślany od początku do końca.

Ten styl – dość niemrawy, jednostajny i przewidywalny – lądował już na różnych bitach, ale chyba na żadnych nie brzmiał tak dobrze, jak tym razem. Jako producent Spinache ma dobrze ustawione anteny, bo sygnały zza Oceanu docierają tu na ogół bez większego uszczerbku. Wystarczy posłuchać otwierającego płytę „Piję życie do dna”, by przekonać się, że gospodarz czuje trendy i potrafi tamtejsze pomysły przenieść na rodzimy grunt: wyrazista, połamana perkusja trafiła na odpowiednio głęboki bas, a motyw przewodni w równym stopniu hipnotyzuje i przyjemnie buja. Jeszcze bliżej amerykańskiego mainstreamu i masywnych, sunących syntezatorów jest „Podpalamy noc”. Nie od dziś wiadomo, że sukces takich nagrań tkwi często w zderzeniu produkcyjnego minimalizmu z chwytającą melodią – i tym razem wszystko działa, bo refren został odpowiednio rozegrany. Zupełnym przeciwieństwem jest „Jak roluję”, kolejny dowód na to, że polscy raperzy nie do końca opanowali sztukę spowalniania wokali w refrenach.

W to nowoczesne, bliskie Drake’owi i ASAP Rocky’emu brzmienie Spinache umiejętnie wplótł kilka nagrań, które nie poddają się takiej charakterystyce. Ot, weźmy „Ty tak jak ja”, przyjemnie przywodzące na myśl drugą połowę lat 90., gdy w środowisku hip-hopowym królowało lekkie, funkujące brzmienie The Trackmasters, a Will Smith przeżywał swoją drugą młodość za sprawą hitów w rodzaju „Gettin’ Jiggy Wit It” czy „Miami”; no i gdzieś w tle Cher… Albo „CU”, gdzie kombinacja bębnów, subtelnej elektroniki i wokalnego sampla miło kojarzy się z Hi-Tekiem i drugim albumem Reflection Eternal. Wreszcie wieńczące całość „LavoLavo”, gdzie syntezatory beztrosko pląsają w ejtisowym stylu.

{Diil}

Muzycznie dzieje się tu więc wystarczająco dużo, by nie nazwać albumowej spójności monotonią, a Spinache jako raper ewidentnie dobrze czuje się na tych zwiewnych, pozbawionych napięcia (no, może poza „Zapisz”) bitach. Być może jest mu nawet zbyt wygodnie, bo czasem ten przyjemny dla ucha, z lekka nosowy głos (który swojego czasu tak bardzo chwalił Jimson, gość, który o dobrym głosie coś niecoś wie) jakby trochę przynudza i usypia. Zdecydowanie za mało tu momentów, w których raper robiłby coś więcej ze swoim warsztatem – ale i tekstami. Słychać, że jego udział na płytach Ortegi Cartel i Rasmentalism był nieprzypadkowy, bo mamy do czynienia z równie podniebnym,  naszpikowanym cytatami i nazwami własnymi (ew. hashtagami) rapem z gatunku tych, do których dobrze sytuowana młodzież w Nike’ach rzuca frisbee, pije wymyślne piwa i puszcza bańki mydlane. Tyle że Spinache’owi brakuje zajawkowego, spontanicznego klimatu Pitera i Patr00 oraz błyskotliwości i przenikliwości Rasa.

I taka jest ta płyta. Dobra jak muzyka i ładna jak życie. Ale jednak słabsza wobec najjaśniejszych postaci tego samego nurtu. „Spinache’a” warto posłuchać, ale jeszcze lepiej jest wrócić do „Lavoramy” lub „Za młodych na Heroda”.

{sklep-cgm}

 

Tagi


Polecane

Share This