Taylor Swift – 1989

Można nie słuchać, trzeba szanować.

2014.11.30

opublikował:


Taylor Swift – 1989

1989 to nie tylko rok urodzenia Taylor Swift, ale także kalendarzowe zakończenie lat 80. Piszę tę oczywistość, bo wydaje mi się, że amerykańska wokalistka, decydując się na taki, a nie inny tytuł, chciała w pewnym sensie podkreślić: „Hej, mimo wszystko urodziłam się JESZCZE w latach 80.!”. Tak jakby wraz z mlekiem matki wyssała też smykałkę do brzmień z tamtej dekady.

O swojej najnowszej płycie mówiła, że to pierwszy w całości popowy album w jej karierze. Z naciskiem na „w całości”. Przez lata, rzecz jasna, też sprawnie balansowała między tanecznymi przebojami a pościelówkami, ale na pierwszych czterech płytach był to pop mniej lub bardziej podszyty country. Być może to właśnie tamtym oryginalnym połączeniem Swift zapewniła sobie taką popularność. Teraz ze swojego znaku firmowego rezygnuje. Na „1989” nie znajdziemy już bujających gitar akustycznych, które robiły pensylwańskiej piosenkarce wszystkie melodie.

Zamiast tego mamy – i tu wracamy do pierwszego akapitu – równie lekkie i niezobowiązujące syntezatory, mocne stopy i werble oraz przewijające się tu i ówdzie chórki. Innymi słowy: lata 80. pełną gębą. Raczej te z drugiej niż pierwszej połowy dekady: pop-rockowe, pachnące MTV. Nie wierzycie? Posłuchajcie tylko tej klawiszowej melodii w otwierającej całość „Welcome to New York” i clapów w tle. Rzecz jest mechaniczna do bólu, i dlatego tak bardzo ejtisowa. Chwytliwe to jak cholera, szczególnie że cała droga, jaką Swift pokonuje w tym kawałku – od partii w zwrotkach przez refren po mostki – została pomyślana idealnie. Inny przykład: „Style”. Hipnotyzujący, mięsisty podkład osadzony na głębokim basie, new-wave`owa gitara i sama Swift, która kombinuje z wokalem, odkleja się od podkładu, by za chwilę wrócić na niego triumfalnie w refrenie. Wreszcie „I Wish You Would”. Znów gitara, tym razem bardziej funkująca, człowiek myśli już o początku lat 90., „Black and White” Jacksona…

Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że te melodie brzmią strasznie znajomo. Słucha się tych wszystkich pogłosów, stadionowych bębnów, wykręconych syntezatorów i podniosłych chórków bez poczucia obcości, tak jakby te chwyty były w równym stopniu popularne i 25 lat temu, i dziś. Nie wiem, czy wynika to bardziej z faktu, że w brzmienia retro idzie dziś co druga gwiazda mainstreamu, czy z pracy, którą Swift ze sztabem (nieoceniony Max Martin!) wykonali, by uwspółcześnić dawne pomysły. Tak czy inaczej, trudno na „1989” zanotować jakieś zgrzyty i choćby z tego powodu warto tę spójność docenić. Nagle okazuje się, że granica dzieląca ejtisowy synthpop i bubblegum pop spod znaku Avril Lavigne jest niemalże niezauważalna. Bo np. co począć z takimi „Shake It Off” albo „Blank Space”? Każde z tych nagrań na swój sposób przyprawi każdego miłośnika szufladek o ból głowy.

Zachwalam „1989”, ale ze świadomością, że mamy cały czas do czynienia z produktem, albumem, w którym z pewnością dużą rolę odgrywała chłodna kalkulacja. Rzecz może sprawiać wrażenie rutyniarskiej (im dalej w płytę, tym człowiek zdaje sobie sprawę, że autorka z zespołem ogrywają właściwie kilka schematów na krzyż) i zaledwie poprawnie zaśpiewanej, lecz w czasach perfidnego eurodance`u i odcinania kuponów warto tym bardziej docenić tę rzecz – która unika jakichkolwiek EDM`owych skojarzeń, patetycznych scenek i dróg na skróty. Właśnie ten brak akustycznej gitary jest tutaj, według mnie, kluczowy i najbardziej symboliczny. Można „1989” nie słuchać, ale trzeba uszanować.

Taylor Swift – „1989”

Big Machine/Universal Music Polska

Tracklista:

1. Welcome To New York

2. Blank Space

3. Style

4. Out Of The Woods

5. All You Had To DO Was Stay

6. Shake It Off

7. I Wish You Would

8. Bad Blood

9. Wildest Dreams

10. How You Get The Girl

11. This Love

12. I Know Places

13. Clean

Polecane

Share This