10 najważniejszych płyt: Ania Rusowicz

Ania wprowadza nas w świat swoich muzycznych fascynacji.

2018.01.05

opublikował:


10 najważniejszych płyt: Ania Rusowicz

foto: mat. pras.

Znakomita, wręcz diabelnie utalentowana wokalista, która przez długi czas kojarzona była z brzmieniami retro. Czyli hippisowskim bluesem, rockiem i big bitem. Aż tu nagle, pod koniec ubiegłego roku, zaskoczyła wszystkich swoim nowym, znakomitym wcieleniem/projektem niXes. Zachwyceni płyta o tym samym tytule nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności porozmawiania z Anią o albumach, które ukształtowały ją muzycznie i były (lub są) dla niej inspiracją. Sprawdźcie to!

Artur Szklarczyk

To nie było łatwe zadanie. Pomyślałam nawet, że to niemal niemożliwie, żeby wybrać tylko 10 albumów, które mnie „uformowały” muzycznie. I nie tylko dlatego, że od czasów wczesnego dzieciństwa przesłuchałam ich już setki, jeżeli nie tysiące. Tę pasję ciężko jest mi zamknąć, ograniczyć jedynie do 10 tytułów z jednego, podstawowego powodu – ja cały czas się kształtuję, szukam nowych dźwięków, zachwycam się kolejnymi rzeczami. Dlatego tę ostateczną listę „Top 10” będę miała ostatecznie wybraną dopiero, kiedy… dobiję do 80-ki (śmiech)! A na razie przedstawia się ona w taki oto sposób…

Nirvana – „Nevermind”, 1991

Absolutnie pierwsza płyta w moim życiu, której pojawienie się „zarejestrowałam” w pełni świadomie. Kiedy ukazało się „Nevermind” miałam 8 lat i pamiętam, że wszyscy w szkole i na podwórku mieli tę kasetę – nie było dzieciaka, który nie słuchałby Nirvany! Dziś zastanawiam się, jak to możliwe, że takie dziecko jak ja mogło się zachwycić muzyka grunge’ową? Ale to była tak piękna i szczera miłość do Nirvany, Kurta i samego krążka „Nevermind”, że postanowiłam umieścić tę płytę na pierwszym miejscu. Bo dzięki niej zauważyłam, że jest coś takiego, jak zespoły. Że wydają one płyty, które w dodatku mogą mieć piękne okładki. Dlatego „Nevermind” to „kamień węgielny” mojej przygody z muzyką. Zresztą na swoich koncertach wykonuję ich cover „Comes As You Are” w takiej dziwnej, „doorsowej” wersji.

Led Zeppelin – „II”, 1969

Drugi najważniejszy album w procesie mojego muzycznego „dojrzewania”… Zeppelinów usłyszałam, kiedy byłam w szkole średniej. Ta muzyka zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. A zwłaszcza ten pan, który tak zmysłowo, wręcz erotycznie śpiewał. Czyli Robert Plant. No i Jimmy Page, który na scenie zachowywał się niczym… wąż. A tak w ogóle, to oni na początku (a potem jeszcze przez długi czas), jawili mi się jako bardzo groźni faceci! Przez co poznawanie tego zespołu to podszyte było uczuciem niepokoju (śmiech)! W tamtych czasach pojawiła się moda na muzykę lat 90. – tandetną, plastikową. Aż tu nagle spadło na mnie – niczym objawienie – takie soczyste i ostre, gitarowe granie. Nie mogłam tego pojąć – bo w tamtych czasach chodziło się na dyskoteki, gdzie „leciał” DJ Bobo. Na szczęście, dzięki stacjom muzycznym, takim jak MTV czy VIVA, panowała wówczas kultura teledysków. W telewizji można było zobaczyć też urywki z koncertów. A ja patrzyłam na to i myślałam: jak to możliwe, że w taki sposób grano w latach 70.?! Zwłaszcza, że dookoła tyle muzycznej szmiry w postaci muzyki dance?

Fajne jest też to w Zeppelinach, że w przeciwieństwie do Deep Purple oni nigdy nie zatracili swojej autentyczności. I nie rozmienili swojej sławy. Ciekawe co by się z nimi stało, gdyby nie śmierć Bonhama? Może LZ graliby dalej i straciliby swoją magię? Ale tego nie dowiemy się już nigdy…

Aphrodite’s Child – „666 (The Apocalypse of John, 13/18)”, 1972

Nie wiem, skąd mam ten winyl, ale musiałam go kupić chyba na jakimś pchlim targu… Zresztą to nieistotne. Najważniejsze, że dzieją się tu rzeczy niesamowite. A stoi za nimi grecki kompozytor i producent Vangelis – facet, który pisał muzykę do filmów, ale zaczynał w psychodeliczno-progresywnym zespole nagrywając piosenki oparte m.in. na bibilijnym przekazie. Stąd te odjechane dźwięki i przedziwne krzyki. Dzięki nim nie trzeba zażywać żadnych środków odurzających – taki dzieje się tu „kosmos” (śmiech)! Kiedy włączam ten album znajomym, to część z nich prosi o wyłączenie. Jest coś w tym niepokojącego, intensywnego i męczącego. Ale skąd to się wzięło w tej muzyce? Naprawdę nie wiem… Może sam szatan maczał w tym palce? Ale faktycznie – „666 (The Apocalypse of John, 13/18)” jest tak skonstruowana, że nie wszyscy są w stanie ją przesłuchać. Ja uwielbiam.

Breakout – „Na drugim brzegu tęczy”, 1969

To jest mój top – jeśli chodzi o polską muzykę. Co jest może trochę śmieszne, bo – jak wiadomo – w swojej dotychczasowej twórczości mocno inspirowałam się Breakoutami, a z kolei Nalepa czerpał z Niebiesko-Czarnych. A jeszcze… Mira Kubasińska, wokalistka Breakoutu, to moja druga muzyczna matka. Co więcej – ona urodziła się tego samego dnia i roku co moja mama, dzięki czemu – również z tego powodu – zespół ten jest mi bardzo bliski. I to słychać na moich poprzednich krążkach. No i ta bardzo oryginalna okładka i… mamy całość. Bo dla mnie wszystko w muzyce musi mieć pełen artystyczny wymiar – również projekt graficzny, jak i wykonanie. To dla mnie bardzo ważne, kiedy wkładam winylową płytę na ruszt.

The Beatles – „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, 1967

Widać, że na tym krążku mistrzowie osiągają szczyty swoich możliwości umysłowych i koncepcyjnych. Tu wszystko ma ręce i nogi. Jak słucham „Sierżanta”, to czuję kompletność. Tu wszystko jest wymyślone od początku do końca. Po prostu skończone. Kto słucha Beatlesów i zna ich dyskografię to doskonale wie, że zaczynali od piosenek, a potem poszli w stronę psychodelii i eksperymentu. Dlatego śledzenie ich rozwoju jest takie fascynujące – wyraźnie słyszysz, co każdemu z nich siedziało wówczas w głowie. I na czym im zależało. To niesamowite, jak artysta może się zmieniać… No i ta okładka. Dobrze wymyślony, totalnie „pojechany” koncept. Beatlesi w swoich czasach, kiedy walczyli z systemem, byli pionierami takich nonkonformistycznych postaw. A mnie tacy „krnąbrni” twórcy najbardziej inspirują.

Różni wykonawcy – „Polish Funk – Za dużo chcesz”, 1969/2007

Jest taka znakomita mini-seria płyt pt. „Polish Funk”, dzięki której poznałam grupę Andrzeja Nebeskiego, czyli ABC. To dzięki tej kompilacji pokochałam te brzemienia pt. „psoul”, czyli polski biały soul i funk. To był przełom lat 60. i 70. kiedy kształtowały się u nas takie brzmienia. Tak zaczynała m.in. Halina Frąckowiak, którą znam osobiście, ale długi czas nie kojarzyłam jej z tego wokalnego wcielenia. Uwielbiam te stylowe zaśpiewy i wokalizy – ja do dziś na każdej prywatce-domówce puszczam taką muzykę i doskonale się przy niej bawię. Może to nie jest jakieś specjalnie głębokie granie, ale lubię posłuchać takich „zwariowanych” rzeczy (śmiech). O tak, to doskonała rzecz na balangę!

Tame Impala – „Innerspeaker“, 2010

Były „starocie”, to teraz pora na trochę nowoczesności… Parę lat temu pracowałam w radiu internetowym i w tamtym czasie moim wielkim zachwytem stała się grupa Tame Impala. Trafiłam na nią przeszukując internet pod kątem nowości. I od razu się nią zachwyciłam. Ci Australijczycy byli u nas jeszcze wówczas kompletnie nieznani. Co ja mówię! Mało kto na świecie o nich wtedy słyszał! I kiedy znalazłam pierwszego singla Tame Impala, to kompletnie oszalałam na ich punkcie. Dziś są już niekwestionowanymi gwiazdami i grają na festiwalach i w największych halach. Po latach, kiedy słucham ich debiutanckiej płyty, to jednak – z całym szacunkiem – muszę stwierdzić, że panowie nie potrafili jeszcze grać tak dobrze, jak dziś. Bo ten warsztat i zarazem lekkość przychodzi – co wiem sama po sobie – dopiero z czasem. Tym niemniej to nowoczesne wydanie rocka psychodelicznego – w połączeniu z elektroniką w tle – było dla mnie wielkim objawieniem. Jestem fanką wszystkich ich płyt, chociaż na tych ostatnich mocno poszli już w elektronikę.

The Lemon Twigs – „Do Hollywood”, 2016

Oto moje własne i czułe odkrycie. Będąc w ubiegłym roku w San Francisco weszłam do sklepu z komiksami. Leciała tam muzyka, która mnie absolutnie zaintrygowała. Podeszłam do sprzedawcy i zapytałam, co to za płyta? Okazało się, że to właśnie The Lemon Twigs. Od razu wbiłam na YouTube i okazało się, że to autorska kapela braci D’Addario – młodych multiinstrumentalistów i wokalistów, którzy w swojej muzyce połączyli melodykę Queen z graniem w stylu The Zombies. Zachwyciłam się nimi od pierwszego przesłuchania! Niby jeszcze tacy młodzi, niedawno byli jeszcze nastolatkami, a już tacy wizjonerzy. Od razu pomyślałam o Zeppelinach, którzy również zaczynali w wieku „nastu” lat – ale jakie mieli już pomysły? I otwarte głowy! Z tym samym mamy do czynienia w przypadku braci D’Addario. Absolutny talent. Iskra Boża.

Pond – „Beard, Wives, Denim”, 2012

Byłam ostatnio na ich koncercie w Los Angeles i dosłownie powalili mnie na kolana. Tak brzmieli, że aż zbierałam szczękę z podłogi! Zresztą Pond to jakby odłam Tame Impala – na czele obu kapel stoi niesamowity Nick Albrook. On jest totalnym „popaprańcem” – kiedy oglądam wywiady z nim, to mam wrażenie, że pochodzi z innej planety. Absolutny kosmita. Kocham na niego patrzeć – zarówno w akcji na scenie, jak i kiedy mówi o swojej muzyce. W graniu Pond i Tame Impala słychać wyraźnie całą Australię, która aż wyłazi z tych dźwięków. Oczami wyobraźni widzę ich pierwsze próby, kiedy mieli chyba po 14-15 lat. Spotkania w garażu, pierwsze koncerty, sesje nagraniowe i sukcesy. A dziś są gwiazdami. To efekt pasji, ciężkiej pracy i konsekwencji. Tu nic nie dzieje się przypadkiem. Choć oczywiście nie jest to muzyka popularna, komercyjna, ale granie na wyższym szczeblu pogmatwania. Dlatego słucham tego namiętnie i polecam od serca wszystkim, którzy poszukują w muzyce mniej oczywistych rzeczy.

Hawkwind – „Space Ritual”, 1973

Zanim o tej płycie, to muszę wspomnieć o Franku Zappie, który również musi się załapać na moja listę! Dorastałam do niego długo. I dopiero jako dojrzały słuchacz zrozumiałam – a przynajmniej mam taka nadzieję (śmiech) – o co chodziło mu w muzyce. Był wywrotowcem, hippisem numer jeden. Z niezwykle otwartym podejściem do życia i sztuki. Swoja muzyką stworzył coś tak pionierskiego, że nie wiem czy kiedykolwiek później narodził się podobny artysta? Miał wielu naśladowców, ale żaden z nich go nie tylko nie prześcignął, co nawet mu nie dorównał…

Ostatnio natomiast namiętnie katuję płytę „Space Ritual” grupy Hawkwind. To już jest kompletny odlot! Tej muzyki nie da się słuchać na luzie – że niby muzyczka leci sobie w tle. Na tę dźwiękową ucztę trzeba byś skupionym, przygotować się, nastawić psychicznie. Mieć sporo czasu na skupienie, a pod ręka ciepłą herbatę. To nie może być muzyka tła – do gadania, grillowania czy picia piwa. Polecam!

Polecane

Share This