Po prostu dobrze się to ogląda…

Relacja z krakowskiego koncertu Queen + Adam Lambert.

2015.02.24

opublikował:


Po prostu dobrze się to ogląda…

Na wstępie muszę przyznać, że nie widziałem Queen i Adama Lamberta, gdy przed kilkoma laty występowali na wrocławskim stadionie. Do Krakowa jechałem więc pełen ciekawości, w jakiej formie są queenowi seniorzy oraz jak z legendarnym repertuarem poradzi sobie Lambert.

Występ rozpoczął się kilkanaście minut po godzinie 20. Już od pierwszych dźwięków „One Vision” publiczność, która wypełniła Kraków Arenę dała odczuć zespołowi swój entuzjazm. Mogło cieszyć brzmienie, wystarczająco głośne, z czasem zyskujące też na klarowności. Obok hitów, takich jak „Another One Bites the Dust” i „I Want to Break Free”, w pierwszej części koncertu pojawiła się też spora reprezentacja twórczości z lat 70.. Tu szczególne wrażenie robiło „Fat Bottomed Girls”, które pokazało, że wielogłosy, wieloletni znak firmowy Queen, nadal brzmią bardzo dobrze. Jednocześnie cieszyło to, że setlista nie była skrojona wyłącznie z myślą o osobach, które muzykę Królowej kojarzą wyłącznie z anten największych rozgłośni radiowych. Choć, niestety dało się odczuć, że niektóre piosenki były obce pewnej części widowni. O tyle szkoda, że trochę osłabiło to moc takich kompozycji jak „In the Lap of the Gods… Revisited”, która znakomicie nadaje się do wspólnego śpiewania.

Po mocnym początku przyszedł czas na bardziej kameralny fragment występu. Najpierw na scenie pojawił się wyłącznie Brian May, który po krótkiej przemowie okraszonej kilkoma słowami po polsku, zaintonował „Love of My Life”, jak zwykle w przypadku koncertów Queen dając okazję do wykazania się publiczności. A ta śpiewała chętnie, zwłaszcza, gdy pod koniec dyrygował nią sam Freddie Mercury, który pojawił się na ekranie. Gdy zespół skończył „39”, również zaśpiewane przez gitarzystę, przyszedł czas na popisy Rogera Taylora. Ten najpierw przejął główny wokal w „A Kind of Magic”, a następnie zaprezentował perkusyjne solo. Po „Under Pressure”, już z udziałem Lamberta, pojawiły się dwa utwory, w których w moim odczuciu wokalista odnalazł się najlepiej. Mowa o nieco łagodniej zaaranżowanym „Save Me” oraz „Who Wants to Live Forever”. Potem przyszedł czas na kolejną rockową wiązankę, z „Tie Your Mother Down” i „I Want it All” na czele, po której scena ponownie należała wyłącznie do Maya. A ten najpierw urzekł pięknym „Lost Horizon” z solowego dorobku, które zagrał na tle laserów, a następnie wykonał gitarowe solo. Występ nieuchronnie zmierzał do końca. Końca, do którego przybliżały nas już same przeboje, łącznie z „Radio Ga Ga”, „Bohemian Rhapsody” (ponownie z Freddiem na ekranie) oraz „We Will Rock You” i „We Are The Champions” zagranymi na bis. Potem już tylko ukłony, oklaski i obowiązkowe „God Save the Queen”.

Jak w tym wszystkim odnalazł się Lambert? Cóż, mimo iż jego showmaństwo mogło miejscami wydawać się nieco kiczowate, a wokalna maniera, trącąca Amerykańskim Idolem, raziła przy interpretacji niektórych utworów, przyznam, że Adam dobrze pasuje do dzisiejszego wcielenia Queen. Jego głos, mający ogromne możliwości, niejednokrotnie zrobił na publiczności ogromne wrażenie. Co się zaś tyczy weteranów, w osobach Rogera i Briana, to choć w niektórych momentach dało się odczuć, że panowie mają już swoje lata (zwłaszcza w „Stone Cold Crazy”), nadal prezentują wielką klasę. Opinię tę zdawała się podzielać większość widowni, która dała uwieść magii wspaniałych kompozycji, które Queen dał nam przez te wszystkie lata. Jeśli muzycy zdecydują się ponownie odwiedzić Polskę, myślę, że mogą liczyć na gorące przywitanie, z jakim spotkali się wczoraj. Bo choć w zespole nie ma już Freddiego i Johna Deacona, całe przedsięwzięcie pod tytułem Queen Adam Lambert po prostu dobrze ogląda się na żywo.

Polecane

Share This