Polski raper – przyjaciel Zbigniewa Stonogi. Felieton Karola Stefańczyka

O tym, dlaczego raperzy powinni się trzymać z dala od polityki.

2015.10.27

opublikował:


Polski raper – przyjaciel Zbigniewa Stonogi. Felieton Karola Stefańczyka

Czy raperzy są zadowoleni z wyników wyborów? Liroy na pewno, a inni? Można podejrzewać, że tak, choć sprawa nie jest tak prosta, jak się wydaje. Po pierwsze, jeśli coś kogoś cieszy w tym środowisku, to nie tyle zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości, co porażka Platformy Obywatelskiej. Pióro polskiego rapera na ogół zwrócone jest przeciw komuś, nigdy za czymś. Ktoś może doszukiwać się w tej postawie anarchistycznego potencjału – takiego, który do pewnego stopnia stał za buntem polskiej muzyki alternatywnej przeciw systemowi komunistycznemu. To bardzo kuszące: powiedzieć, że dziś hip-hop pełni tę samą funkcję, którą rock i punk pełniły w latach 80. Ale to porównanie ma sens tylko wtedy, gdy sięgnie się po nieoczywiste przykłady. Na przykład Sariusa  albo Bisza – tych, którzy łapią się za bary z rzeczywistością bardziej na gruncie codziennej egzystencji, nie zaś doraźnej polityki. Ta ostatnia bowiem na ogół bardziej szkodzi polskiemu raperowi, niż niesie jego muzykę. Bardziej spycha go na populistyczne mielizny, niż pozwala wzniecić anarchię. Gdy mowa o polityce, polski raper jest wiecznie wkurwiony. I dobrze. Problem w tym, że to wkurwienie z twarzą Zbigniewa Stonogi.

 

Przywoływany wyżej Bezczel to typ rapera-tykającej-bomby, wiecznie nabuzowanego i mało subtelnego, jednego z tych, u którego niespecjalnie dziwią wersy w rodzaju: „chuj z tymi lewakami, na czele z Tuskiem”. Ale w podobnych banałach brodzą też ci, których można by podejrzewać o większą finezję. Ot, weźcie chociażby nowego Te-Trisa, któremu w „Biczu”  zdarzają się tak rozczarowujące, populistyczne wersy jak: „Jak w polityce, wciąż pierdolą pro publico bono/ Fortuny rosną, rosną, i przybywa świniom koron/ Żyją, kroją, jakby co to immunitet ominie prawo/ Układy domknięte tak, że Mendelejew bije brawo”. Albo Ciecha, Pjusa i Kamela, którym w „Lemingu” wyszedł wprawdzie intrygujący, psychodeliczny klimat osaczenia (głównie dzięki podkładowi), ale wersy brzmią już jak kolaż nagłówków z „Do Rzeczy” i „W Sieci” podparty kilkoma teoriami spiskowymi wygrzebanymi z czeluści Internetu.

Proszę darować sobie argument, że to wszystko jest prawdą, bo układy, korupcja, świnie u koryta i frankowicze. Będę upierał się przy stanowisku, że nie w tym leży buntowniczy potencjał hip-hopu – jeżeli już szumnie o czymś takim jak „bunt” mówimy. Polski raper zbyt często wikła się w niby-polityczne wątki, zamiast skoncentrować się na tym, na czym polega, jak sądzę, jego największa siła: na tworzeniu plastycznych, działających na wyobraźnię obrazów codzienności. „Jak można przeznaczyć bit-fortecę na utwór o lodówce? No cóż, ja tam mimo wszystko lubię to podejście. Ten detal, ta codzienność, to bardzo hiphopowe”, pisał swojego czasu Marcin Flint w recenzji płyty Procenta. Chyba właśnie w tym tkwi największy kapitał hip-hopu. W tworzeniu drobnych, sugestywnych opowieści z życia – takich, które mają w sobie więcej literatury niż publicystyki. Dlatego chciałbym częściej od „Prawa ponad prawem” słyszeć utworu pokroju – by pozostać w podobnej orbicie tematycznej – „Każdego ponad każdym”. Jeśli już politycy mają słuchać hip-hopu (jak radził im Zbigniew Hołdys; swoją drogą to jedna z niewielu trafnych uwag  tego pana-znam-się-na-wszystkim ), niech to będzie właśnie Sokół, Mes lub Bisz, a nie – Bezczel czy Ostry.

Oczywiście, nie jest tak, że raperów starcia z polityką ograniczają się tylko do populistycznej krytyki ostatniego rządu. Po pierwsze, za czasów koalicji PiS/LPR/Samoobrona było równie czerstwo – stąd wspominam wyżej o  Adamie Ostrowskim, ale przecież nawet tak inteligentnemu raperowi jak Łona zdarzyło się na „Absurdzie i nonsensie” kilka żartów rodem z „Gazety Wyborczej”. Po drugie, ten narodowy skręt w rapowym środowisku – dostrzeżony przez Muflona w wywiadzie  dla „Gazety Wyborczej”, ale widoczny też np. pod facebookowym postem Gurala o przyjęciu uchodźców  – przyniósł też kilka dobrych owoców. „Jeden kraj” KęKę to przede wszystkim mnóstwo mocnych obrazów i pamięć o rodakach ze Wschodu – dobra lekcja historii, szczególnie jeśli uzupełnić ją o inne numery radomskiego MC, „Od zawsze na zawsze”  czy „Świadomość” . Ten patriotyzm pozbawiony jest jakichkolwiek konotacji politycznych, a sam Kę odcina się od identyfikacji z jakimkolwiek środowiskiem nie tylko w wywiadach, ale też w np. w „Niezrzeszonym” : „Że nie lubię też od dziecka Niemca, chociaż spoko szwagier/ Mam dla ciebie świecić ryjem, wpisać ci się w kampanię/ Ja robię rap”.

 

Tego typu deklaracje muszą od czasu do czasu paść, bo – jak można się domyślić – rap już nie raz padł łupem polityków. Mniejsza o Mezo i jego romans z Markiem Borowskim, bardziej ohydna była sprawa Młodzieży Wszechpolskiej, która bezprawnie wykorzystała i osadziła w innym kontekście słynny wers  Włodiego: „Nie mówię szeptem, gdy mówię, skąd jestem”. Ta historia powinna być przestrogą dla hip-hopowców. W przeciwnym razie któregoś dnia zapuka do nich Zbigniew Stonoga albo Paweł Kukiz – i poprosi o przysługę.

Polecane

Share This