Anderson .Paak – „Malibu”

Od Dre do J Dilli.

2016.01.30

opublikował:


Anderson .Paak – „Malibu”

Nie musieliście nawet słuchać „Compton”, by się o nim dowiedzieć. Wystarczyło rzucić okiem na tracklistę. Jeśli gościnny występ na pierwszej od szesnastu lat płycie Dr. Dre jest już sukcesem, to co powiedzieć o sześciu takich występach? Gigantyczny sukces? Wielki kredyt zaufania? Jakkolwiek nie nazwiemy tego osiągnięcia, Anderson .Paak był jedną z czołowych postaci na ubiegłorocznym krążku Doktora. Można powiedzieć, że po raz kolejny dała o sobie znać złota ręka Andre Younga, który wciągnął wokalistę na pokład i pozwolił mu się wykazać. Na myśl przychodzi tu, oczywiście, analogia ze Snoop Doggiem, któremu udział na „The Chronic” w 1992 roku pozwolił złapać odpowiedni pułap i zainicjować wieloletnią karierę.

Czy podobnie będzie z Andersonem? Wszystko wskazuje na to, że ma on własny pomysł na siebie i ani myśli wybierać najbardziej oczywistej drogi, tj. wspinać się po plecach Dre. I dobrze, bo kontrakt w Aftermath to niepewna sprawa. Niby przykłady Eminema, 50 Centa, The Game’a i Kendricka Lamara sugerują, że warto pójść tą ścieżką, ale przecież lista zrujnowanych karier czy rozczarowujących zaniedbań jest równie długa i szokująca (od Rakima po Truth Hurts).

Oczywiście mogło być też tak, że Dre zwyczajnie nie był zainteresowany umową z Andersonem. Jeśli w tym tkwi przyczyna, dlaczego „Malibu” – drugi krążek wokalisty (pierwszy, całkiem udany „Venice” ukazał się jesienią 2014 roku) – trafia na rynek nakładem nie Aftermath, a EMPIRE i kilku innych mniejszych wytwórni, wówczas Doktor powinien pluć sobie w brodę. Oto na scenie pojawił się nie lada talent. Obdarzony charakterystycznym, zachrypniętym nieco głosem chłopak, który ma ucho do muzyki i umie pisać. „Malibu” można by polecić wszystkim tym, którym wprawdzie podobał się ogólny klimat „Compton”, ale którym zdarzyło się też kilka razy przysnąć, słuchając nudnego Dre.

Anderson talent, który długo dojrzewał w słońcu Kalifornii. Bo Paak nie jest młody, na początku lutego stuknie mu 30 lat. Może dlatego wie, czego chce. A brzmi tak, jakby chciał trafić zarówno do wielbicieli współczesnego r&b, jak i kibiców Top Dawg Entertainment. Oznacza to dwie rzeczy. Po pierwsze, że brzmienie nie należy do najcięższych. „Malibu” słucha się znakomicie od właściwie pierwszego przesłuchania, płyta jest lekka i zgrabna od strony kompozycyjnej. Może brakuje w niej jakiegoś wyrazistego przeboju, momentu, który można by puszczać w kółko w klubach – czegoś takiego jak „Can’t Feel My Face” The Weeknda (najbliżej jest nowoczesne „Am I Wrong”) – ale odsłuch tego krążka w domowym zaciszu to właściwie nieustanna, 60-minutowa przyjemność.

Po drugie, ten niezobowiązujący ton, który może się wylewać nieraz z bogatych, organicznych podkładów, jest co rusz podkopywany biograficznymi wtrętami gospodarza. A te nie należą do najprzyjemniejszych. Klimat kalifornijskich osiedli – znanych z numerów TDE – daje o sobie znać wielokrotnie. „Moja siostra zwykła śpiewać Whitney/ Matkę dopadła pluskwa hazardu/ Żyliśmy w samotnym zamku/ Bo ojciec siedział za kratkami”, słyszymy w otwierającym „The Bird”. A w „The Season/ Carry Me”, bodaj najważniejszym i najbardziej rozbudowanym numerze albumu, Anderson śpiewa: „Wiesz, że tajniaki robią zdjęcia/ Matka siedzi w więzieniu, ojcu potrzebna nerka/ Rodzina się rozpada, walka o prymat między rodzeństwem/ Jeśli hajs tu nie rządzi, to na pewno podnieca”. Tak, śpiewa! Mimo że gospodarz jest w równej mierze wokalistą, co raperem, na „Malibu” nie ma podziału: lekkie, sensualne treści zaśpiewane, a trudniejsze tematy zarymowane. Nic z tych rzeczy.

Oczywiście, to porównanie ze współczesnym r&b i dorobkiem TDE ma swoje granice. Z jednej strony Andersonowi obce są modne w ostatnich latach elektroniczne efekty: głębinowy bas, pogłosy, echa, psychodeliczne dźwięki czy minimalistyczne, szeleszczące perkusje. Pod tym względem „Malibu” jest płytą bardzo tradycyjną, w równej mierze samplowaną, co wygraną na żywych instrumentach (zwróćcie uwagę na wspaniały bas). Jeśli jest gdzieś jej najbliżej, to do soulu początku lat 2000.: „Mama’s Gun” Eryki Badu, „Voodoo” D’Angelo. Z drugiej strony – Paak nie sięga też po warkoczący, agresywny trap. Po raz kolejny wypadałoby powiązać go z klasykami gatunku sprzed 10-15 lat lat. Ksywki producentów, którymi się otacza, zachęcają zresztą do tego: Hi-Tek, Madlib, 9th Wonder. I ten duch J Dilli, unoszący się nad całością. To on, jak się zdaje, spaja ten fantastyczny, zadłużony w tradycji album.

Polecane

Share This