Riverside – „Love, Fear and the Time Machine”

Bez patosu, bez zbędnych bagaży.

2015.09.20

opublikował:


Riverside – „Love, Fear and the Time Machine”

Zbyt dobrze pamiętam czasy, kiedy zachwycaliśmy się wszystkim co Zachodnie, a to co nasze mieliśmy za marną podróbkę tego, co tam. No, trochę tak było. Nie dało się nadrobić lat zaległości nie tylko technicznych, ale przede wszystkim mentalnych w jedną dekadę. Byliśmy tacy, jak myśleliśmy sami o sobie. Byliśmy w tyle. Ale to już przeszłość. Kolejnym na to dowodem jest najnowsza płyta Riverside. Poprzednie też były.

A bałem się tej płyty. Mariusz Duda otwarcie zapowiadał rewolucję w podejściu do kompozycji. To jeszcze nic strasznego. Takie deklaracje budziły jedynie ciekawość. Jaką zmianę to przyniesie? Bałem się innych zapowiedzi, na przykład tych o lżejszych, przystępniejszych melodiach, o wyjściu z lat 70. i przesunięciu się w kolejną dekadę. A ta kojarzyć się musi natychmiast z przesłodzoną, landrynkową muzą. Choć – tu się uspokajałem – nie zawsze. Bo przecież dla rocka progresywnego to były dobre lata. Dla innych gatunków też, zwłaszcza dla tych, które się wtedy rodziły i krzepły. No ale… strach był.

Strach potęgowany był też wysokimi oczekiwaniami. A te wyśrubowane zostały poprzednimi dwoma płytami. Jedna lepsza od poprzedniej. Czy da się utrzymać ten trend wznoszący? W dodatku zapowiadając zmiany? Fani zostali wystawieni na ciężką próbę. Ale opłacało się. Na ADHD nie było słabych momentów, na SONGS nie było słabego numeru. Obie różniły się od siebie, a jednak miały wspólny mianownik. Jak jest teraz? Tak samo. Mamy znów płytę bardzo równą, i bardzo różną od poprzednich. I znów to coś – żadnych wątpliwości, że to Riverside!

Tak na serio pierwsze nowe utwory usłyszałem w czerwcu na Metal Hammer Prog Edition. Wtedy Riverside zaprezentowało się na tle praktycznie całego line-upu jak formacja z zupełnie innej ligi. Zupełnie. A kiedy prezentowali fragmenty niewydanej jeszcze wówczas płyty, to biła od nich radość z grania, cieszenie się nowym materiałem i wielka wiara w niego. To samo dało się czuć pod sceną. Bo to właśnie taka płyta.

Przy „Love, Fear and the Time Machine” wyłazi cała potęga Riverside. Potęga ta opiera się na kilku filarach, ale w tym momencie najważniejsze są dwa: gigantyczne doświadczenie i dar zwany wyczuciem. Znajduję tu dużo Marillionu, tak z czasów Fisha jak i okresu znacznie dłuższego, a z którym miałem przez lata niemały problem. Ale przekonałem się i do Hogartha… Są tacy, którzy usłyszą echa The Cure, itd. I każde porównanie jest tu nie na miejscu. Każde jest złe. Bo świat się zmienił, a Riverside to światowa marka. Znak jakości. Teraz to na świecie porównywać będą do Riverside. Które już nie jest żadnym polskim Porcupine Tree, żadnym polskim Dream Theater, ani polskim Deep Purple.

Co z tymi latami osiemdziesiątymi? Czy faktycznie są? No, są. A prowadzi do nich pomost w postaci pierwszego utworu. „Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?)” zgrabnie nas przeprowadza z jednej dekady w drugą. Przy czym mówimy tu o luźno interpretowanych inspiracjach brzmieniowych, strukturach utworów, a nie klonowaniu gotowych patentów. Na „Miłości, Strachu i Maszynie Czasu” warszawiacy faktycznie, zgodnie z zapowiedziami wyeksponowali melodię, rozlali melancholijny wokal Mariusza na mniej mrocznych przestrzeniach. Muzyka zyskała na lekkości, choć nie pozbyła się wewnętrznych, podskórnych napięć. Czasem też jest ciężej, a jakże. Taka jest cała pierwsza część płyty. Pierwsze cztery numery korespondują mocno ze sobą. Często napędzane basem i zasilane kontrastami brzmieniowymi stanowią jednocześnie najdalszą wycieczkę od dotychczasowych dokonań Riverside. Ale z wycieczki tej muzycy wracają z nowymi fanami nie gubiąc przy okazji ani jednego z dawnej gwardii. A ta, jeśli jest jakoś wybitnie konserwatywna, to rozsmakuje się w drugiej, nie mniej obszernej części płyty. Będą tu nawiązania do tego co dobrze znamy, będą zmiany klimatów w ramach jednego numeru. Oraz – i w pierwszej, i drugiej części – świetny, łagodny wokal niosący niebanalne teksty. O dziwo, bo tematyka sprzyjająca jest pójściu na manowce lania wody. A tu się znów udało.

Kontrasty świetnie wyczuwalne są też nie tylko w ramach poszczególnych utworów, ale i między nimi. Tak jak zróżnicowany i obfity jest „Saturate Me”, tak zimniejszy i oszczędniejszy jest następujący po nim „Afloat”. I proszę, nie przywiązujcie się do słowa „kontrast”. Płyta najlepiej smakuje w całości, utwory zaczynają się w tych rejonach, w których wygasły poprzednie. Godzina z nowym Riverside mija nie wiadomo kiedy. A każda kolejna utwierdza w przekonaniu. To zupełnie nowe, stare, dobre Riverside.

Riverside, które podbija świat. Bez patosu, bez zbędnych bagaży.

Polecane

Share This