#7: raperzy, którzy powinni odpocząć

Lista hip-hopowców, którzy naszym zdaniem powinni udać się na dłuższy urlop.

2014.11.17

opublikował:


#7: raperzy, którzy powinni odpocząć

Zaznaczmy na wstępie: to nie jest w żadnym wypadku ranking najgorszych polskich MC`s. Nic z tych rzeczy. Bynajmniej, trafiły tu postaci o całkiem niezłych umiejętnościach. Nie jest natomiast przypadkiem to, że w większości rozchodzi się o weteranów naszej sceny. Tych, którzy od lat kleją te same zwrotki, i tych, którzy czują potrzebę zmiany, ale na ogół dokonują złych wyborów. Tych, którzy zasiedzieli się we własnym sosie, i tych, którzy dobierają złe składniki do nowych potraw.

Ta lista mogłaby być rzecz jasna dużo dłuższa. Ale postanowiłem wziąć pod lupę wykonawców, którzy liczą się na rynku, mają silny fanbase i regularnie pojawiają się na Olisie. Jeśli szukać gdzieś wśród nich wspólnego mianownika, to byłaby nim zdecydowanie (zbyt) wysoka częstotliwość wydawania nowych płyt.

Peja

RPS szczycił się niedawno tym, że potrafi zwolnić obroty – w końcu w ubiegłym roku nie wydał żadnej płyty, tylko należycie świętował 20-lecie Slums Attack. I to była jedyna przerwa w działalności, na jaką było go stać. Ja wiem: miłość do hip-hopu, tak dużo do powiedzenia, tyle podkładów do okiełznania, a lata lecą! Doceniam i szanuję, ale ten pracoholizm – jak imponujący by nie był – rozrzedza dorobek Peji. Pisałem to przy okazji recenzji „Księcia”, powtórzę i tutaj: 19-20 kawałków na płycie to już i tak za dużo, a jeśli utrzymuje się takie tempo niemalże rok po roku, nic dziwnego, że muzyka zaczyna smakować jak wygazowany, ciepły browar z kija. Jakie życie, taki rap? Niby tak. Teksty dokumentują ustabilizowane i poukładane życie poznaniaka, który na każdym kroku podkreśla, że się zmienił. Ale co z tego, skoro całkiem świeży towar opakował w formę z datą ważności 2006? Kiedyś był chuliganem, dziś jest przykładnym mężem i ojcem – a słuchacz i tak słucha jednej i tej samej zwrotki.



Miuosh

„Panem z Katowic” kariery sobie nie rozpierdolił, ale nasze głowy też pozostały w całości. Album ten, wbrew zapowiedziom, okazał się rzeczą dość przeciętną. Jakby śląski MC chciał postawić kilka kwestii na ostrzu noża, ale koniec końców przestraszył się skaleczenia. Portretowi zgorzkniałego, popadającego w skrajności artysty zabrakło wyrazistej kreski, nasyconych barw, frapujących szczegółów. Cały obraz naszkicowano tak ogólnie (a w wielu momentach wręcz banalnie), że trudno było się z nim związać emocjonalnie. Ale nie w tym rzecz. Potknięcie może się zdarzyć każdemu (nawet jeśli jest to drugie potknięcie z rzędu; patrz „Nowe światło”). Miuosh powinien odpocząć z innych powodów. Nieustannie towarzyszy mi poczucie, że to MC, który mimo całkiem pokaźnej dyskografii nie znalazł jeszcze swojej niszy. Trendy się zmieniają, a Miuosh się do nich zgrabnie przykleja, bez względu na to, czy to ragga, horror rap, trueschool, czy nowoczesne cykacze.



 

Pokahontaz

Tym razem zbiorowa nominacja do rankingu, bo sam nie wiem, kto bardziej rozmienia swój talent na drobne: Rahim czy Fokus. Ten pierwszy, zamiast koncentrować się na działalności producenckiej, brnie w rap, w którym nigdy nie był orłem. Ten drugi, choć w przeszłości należał do absolutnej czołówki polskiego rymowania, dziś nie imponuje nawet głosem, w którym więcej słychać znudzenia niż energii. Wydany w sierpniu „Reversal” nie przyniósł rewolucji czy zwrotu, których można by oczekiwać po tytule. Zamiast tego dostaliśmy coś, co w informacji prasowej nazwano „ciągiem dalszym”, a w gruncie rzeczy była to kolejna próba przebicia głową muru zwanego dubstepem. Przebicia, a raczej przewiercenia, bo katowicki duet każdy muzyczny eksperyment musi kończyć z wiertarkami w rękach. Na koncertach być może nadal gwarantują ogień. W wersji studyjnej sprawiają jednak wrażenie wypalonych i – co tu dużo mówić – odcinających kupony od własnej sławy.



 

Onar

Na swoim najnowszym albumie „Autodestrukcja” Onar przyznaje, że musi iść naprzód, bo im dłużej stoi, tym bardziej się cofa. Słuszna uwaga. Tak samo jak ta, że teksty powinny o czymś mówić. Problem z warszawskim MC jest jednak taki, że deklaracje to jedno, a praktyka to drugie. Jasne, raper spoważniał, dzieli się swoimi rozterkami i problemami, nakreśla własne życie jako sinusoidę wzlotów i upadków – i robi to przynajmniej od trzech lat („Dorosłem do rapu”, 2011). Tyle że wychodzi kolejny krążek w kolejnym roku, a ja coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że członek Płomienia porwał się z motyką na słońce: narzucił sobie ambitny plan tworzenia egzystencjalnego, w wielu momentach lirycznego rapu, do którego w ogóle nie jest predestynowany. Nasza scena była już świadkiem tego typu udanych ewolucji (np. Pelson), a Onar sprawia wrażenie, jakby chciał iść tą właśnie drogą. Stąd te wszystkie dorosłe dzieci, ptaki na niebie i wolne atomy, porozsiewane po jego krążkach. Cienka jest jednak granica między własnym, bolesnym doświadczeniem a uogólnionym banałem.



 

Tede (na zdjęciu)

Jasne, gdzie by nie spojrzeć, Tede zgarnia pochwały, propsy, piątki (niepotrzebne skreślić) za swoje ostatnie produkcje. Klimat środowiska ewidentnie sprzyja warszawiakowi, który – jak sam chętnie podkreślał – przeszedł przez piekło, by znów wrócić do muzycznego raju. Dziś jednak, kilka miesięcy po wydaniu kolejnego dwupłytowego albumu (piątego w ciągu pięciu lat!) i kilka miesięcy przed zapowiadanym na przyszły rok nowym wydawnictwem, warto sobie zadać pytanie: czy TDF nie powinien odpocząć? I „Elliminati”, i „Kurt Rolson” miały swoje wspaniałe momenty, ale były to siłą rzeczy produkcje cholernie nierówne, pisane na kolanie, eksploatujące zachodnie trendy, ale często bez mechanicznie, bez odpowiedniego przepracowania tematu. Płyta z Dioksem, pomyślana jako esencjonalna przeciwwaga dla nowoczesnych solówek, raziła przeciętnością. Niby mamy do czynienia z artystą pomysłowym (także marketingowo), będącym na fali – a mimo to o jakość nadchodzącego „Vanilii Ice`a” nie można być tak zupełnie spokojnym.

Paluch

Pisałem to przy okazji recenzji „Made In Heaven”, powtórzę jeszcze raz: pracowitość nie służy Paluchowi. Bo jak tu nie zasugerować odpoczynku raperowi, który sam najpierw o urlopie wspomina, by koniec końców nie dotrzymać deklaracji i nagrać przyjemny co prawda, ale zupełnie przeciętny, niedopracowany krążek? Jasne, w głosie wciąż słychać charyzmę – ale już niekoniecznie w tekstach, banalnych tematycznie i jeszcze gorzej napisanych. Podobnie jak w przypadku Tedego, tak i tu statystyki sugerują przerwę: od czasu debiutanckiego „Pewniaka” (2009) Paluch rokrocznie raczy nas nowym krążkiem. Z jednej strony po przełomowym „Niebie” (2012) za każdym razem zgarnia złotą płytę, więc ta intensywna obecność na rynku ma swoje uzasadnienie i procentuje. Z drugiej – czy tylko o to poznaniakowi chodzi? Niby „od chujowej zwrotki jeszcze nikt nie umarł”, ale Paluch zabija dla cyfry (tej na listach sprzedaży i w dyskografii) swoją muzyczną jakość.



 

Chada

Ktoś mógłby powiedzieć, że w przypadku Chady warto byłoby może wstrzymać się z osądem (sic!) do początku grudnia, gdy na rynek trafi jego kolejny album, „Efekt porozumienia”. Szczególnie że kto wie, być może po tym krążku warszawski raper będzie prawnie zmuszony do muzycznego odpoczynku. Ale właśnie dlatego nie chcę czekać. Chada, dopóki jest na wolności, powinien bez żadnego nacisku przemyśleć swój pomysł na rap. Czy chce się rozwijać, czy nawijać tę samą zwrotkę na często tym samym, fortepianowym podkładzie. Czy celuje w bardziej wymagającego słuchacza, czy gimbusa, który lada chwila dorośnie, a wcale nie jest pewne, że przyjdzie po nim kolejny gimbus #niżdemograficzny. Kampania promocyjna nadchodzącego albumu dobrze obrazuje bezradność wytwórni, która nie wiedząc, od której strony ugryźć rap swojego podopiecznego, aby był atrakcyjny, ucieka się do historii z listem gończym i życiu na czarno.

Polecane

Share This