Kontrkultura. A może hip-hop jako bezideowa pochwała konsumpcjonizmu?

Felieton Artura Rawicza.

2015.08.17

opublikował:


Kontrkultura. A może hip-hop jako bezideowa pochwała konsumpcjonizmu?

Usilnie staram się dostrzec w dzisiejszej muzyce jakieś symptomy kontrkultury. Wierzę, że gdzieś tam są jej elementy, jest tam jakaś wartość. Treść. Sedno. Cel. Nawet utopia, ale ładnie i zgrabnie podana. Mam tak od koncertu Ani Rusowicz z projektem Flower Power na ostatnim Przystanku Woodstock. Nawiasem mówiąc – fenomenalny koncert. Świetni muzycy, rewelacyjni goście z Natalią Przybysz, która w moim prywatnym rankingu zaliczyła wtedy swój występ dekady, coś jak Chylińska śpiewająca z Nosowską „Angelene” PJ Harvey na Hey MTV Unplugged. Ale do rzeczy.

Słuchałem (i fotografowałem) ten koncert na Woodstocku z opadem szczęki i refleksją – co tak napędzało i uduchawiało wtedy muzykę, że dziś, często po pół wieku, wiąż jest jakaś. Wciąż jest ważna, celna, dotyka rzeczy istotnych w sposób nieśmieszny, nieinfantylny. Czasem naiwny, bo hipisi byli z założenia naiwni. Ale ich sztuka była potężna. Cała ich sztuka: literatura, poezja, film, malarstwo, fotografia, teatr. I oczywiście muzyka. I olśniło mnie – to kontrkultura. Jawny i radykalny sprzeciw wobec zastanego porządku. Wobec nudnego ładu społecznego, wobec świata producentów i konsumentów. Wobec świata aspiracji i zaspokajania dążeń poprzez wejście w posiadanie. Plus cały ten wielokolorowy ruch polityczny od pacyfizmu po radykalny anarchizm przeradzający się nawet w terroryzm. Działo się. Nawet fundamentalni dla kontrkultury myśliciele i filozofowie różnili się od siebie diametralnie. Pozorny chaos, czy jak kto woli – urojony porządek.

Skoro „każde pokolenie ma swój czas” i wszyscy tak naturalnie buntujemy się przeciwko swoim poprzednikom, to co dziś jest wyrazem kontrkultury? Wyczuwam, że jest, że być musi. Ale nie znajduję. Za stary jestem?

Hipisi, ich bunt, kwiaty, rewolucja seksualna i ich narkotyki dały nam złotą erę rocka. No dobra, jedną ze złotych er. Bo w tym wszystkim chodziło o coś większego, uniwersalnego. Potem przyszedł punk. Tak samo zbuntowany, ale już zupełnie inny. Bardziej wojowniczy, równie utopijny. I w tym ruchu o coś chodziło. Coś było istotne. Równocześnie w latach osiemdziesiątych Zachód był tak zajebiście szczęśliwy, że wszyscy rzygali już kolorową disco-tęczą. Potem kolejna dekada obiecująco eksplodowała grungem i… kurz opadł. No, może poza hip-hopem. To tu upatrywano głosu młodego pokolenia. Czarnej ulicy. W końcu to u nich zrodził się blues, jazz i soul – gatunki, bez których nie byłoby dziś serwisów streamingowych i koncertów na stadionach. Rocka, punka i hip-hopu.

Więc ja też pomyślałem, dziś echa kontrkultury tkwić muszą w hip-hopie. Przynajmniej, jeśli chodzi i jej wyrażanie poprzez muzykę. Ale im dłużej zacząłem się zastanawiać, tym robiło mi się bardziej smutno. Nie mogłem znaleźć żadnej myśli, żadnej osnowy, żadnej idei, wokół której podświadomie jednoczyliby się fani hip-hopu. Żadnego „flower power”, żadnego „no future”, nie mówiąc już o jazzowej dekadencji. No nic. Wręcz przeciwnie. Mamy tu egzaltację pieniądzem utrwalającą znienawidzony przez hipisów model społeczeństwa podzielonego na producentów i konsumentów. Hip-hop jako bezideowa pochwała konsumpcjonizmu? No tak mi wychodzi, choć dostrzegam małe, wychudzone jaskółki. A poza hip-hopem to już idei raczej wcale. Tylko pomieszanie z poplątaniem. Alternatywa jest ładna i funkcjonuje w mainstreamie. Mainstream funkcjonuje w telewizji i raczej gra w reklamach. Niezależni artyści nie muszą już bojkotować telewizji, bo telewizji i tak już nikt nie traktuje serio. Są tacy, co więcej energii wkładają w to, by w niej nie być. Ci lansowani zaś, nie są w stanie sprzedać choćby jednego biletowanego koncertu. Po OLiS-ie latają wykonawcy kompletnie egzotyczni dla DJ-ów z RMF-u. Wykonawcy ci sprzedają masę płyt i jeszcze więcej ciuchów. Ich fanów interesuje zaś model buta, w którym idol pojawił się na wywiadzie, a nie książka, która go ostatnio porwała, nie myśl, która go ostatnio obezwładniła. Nie łączy ich nic poza łańcuchem producent-konsument. Nic ponad to, w co kiedyś uderzała kontrkultura. Kontrkultura, z której nie zostało już nic. A nie, sorry, można sobie kupić t-shirty z Hendriksem za 89.00 PLN i markowe bluzy z pacyfkami, nawet w rozmiarach dla dzieci, które już kompletnie nie są w stanie skumać, o co chodzi. Ot, ładny znaczek.

Polecane

Share This