Romans z dinozaurami, czyli hip-hopolo 2.0. Felieton Karola Stefańczyka

O polskich raperach flirtujących z przebrzmiałymi gwiazdami rocka.

2015.12.11

opublikował:


Romans z dinozaurami, czyli hip-hopolo 2.0. Felieton Karola Stefańczyka

Po dwudziestu latach polscy hip-hopowcy najwyraźniej postanowili poszukać swoich nadwiślańskich korzeni. Do tych zagranicznych mają ambiwalentny stosunek. Niby wiedzą, że coś ich tam łączy z afroamerykańską społecznością. Niby wiedzą, że ten hip-hop to nie jest do końca ich własny produkt, tylko coś, co przybyło zza Oceanu wraz z całym muzycznym bagażem – jazzem, soulem, funkiem. Niby co jakiś czas o tym pokrewieństwie przypominają, importując do Polski tamtejsze mody, trapy, cloudy i tak dalej. A jednak, trudno nie zauważyć, że mówiąc o polskim hip-hopie, coraz częściej używamy przymiotników, które rzadko kiedy znajdują zastosowanie przy opisie amerykańskiego rapu: płaski, symfoniczny, przearanżowany. Do bólu biały.

Producentów, którzy świadomie pakowaliby się w gęstą jak smoła czerń, lepili swoje rzemiosło z gatunków w sposób organiczny poprzedzających hip-hop (patrz wyżej), a jednocześnie nie tracili z oczu rodzimych realiów, jest na polskim podwórku niewielu. Może policzylibyśmy ich na palcach jednej ręki, ostatecznie dwóch. Metro, SoulPete, SoDrumatic – to ksywki, które przychodzą mi do głowy w pierwszej kolejności.

Żeby nie było, nie chcę w ten sposób przekreślić wszystkich tych, którzy decydują się na przeszczepy. Tych, którzy dochodzą do rapu innymi mostami – niekoniecznie przez jazz czy funk, ale szeroko rozumianą elektronikę czy rock. Co by nie mówić, właśnie takie spotkania, organizowane gdzieś na pograniczach, na styku różnych gatunków – one to właśnie pchają muzykę do przodu. I historia rapu dostarcza nam wielu chlubnych przypadków, by wspomnieć tylko o „Rockit” Hancocka i GrandMixera D.ST czy „Walk This Way” Aerosmith i Run DMC.

Nie zawsze jednak tak jest. Ostatnia tendencja wśród polskich raperów – tendencja, by wchodzić we współpracę z dinozaurami rocka – najpierw mnie intrygowała, dziś niepokoi. Odbierałem ją z początku jako wyraz samozadowolenia rodzimych raperów, którzy na tyle już rozgościli się na rynku, że mogą szukać sprzymierzeńców wśród klasyków minionych epok. I gdy myślę o choćby „Profilu pokoleń”  Vienia czy „Albo inaczej”  (tej płyty nie stworzyły wprawdzie dinozaury rocka, ale bez wątpienia starsi wykonawcy, którzy lata świetności mają już za sobą), zdania właściwie nie zmieniam i cieszę się, że do takich kooperacji doszło. Gorzej zaczyna być, gdy międzypokoleniowy dialog owocuje nagraniami w rodzaju „Wizji” Miuosha (wykorzystany fragment Budki Suflera), „Jedwab” Soboty (gościnnie Piotr Klatt z Róż Europy) czy odkryty na nowo przez Borixona, Popka i Matheo „Mój jest ten kawałek podłogi” Mr. Zooba.

Wypada w tym miejscu „podziękować” Robertowi M, który swoją kiczowatą płytą z Janem Borysewiczem otworzył puszkę Pandory. Gdy słuchałem ostatnio, jak w jednym ze swoich najnowszych nagrań  Tede wytyka Robertowi udział w Monopolu, zastanawiałem się, dlaczego nie wytknął mu przy okazji „Balu maturalnego”, o Gangu Albanii nie wspominając. Odpowiedź znalazłem w jednym z wywiadów, w którym Graniecki chwali Popka za „progres”, „dystans” i traktowanie muzyki jako „zabawki” . Wszystko jasne. Chwalić Popka za wszystkie jego wycieczki poza hip-hop – w remiksy, w blues, w pastisz – to jak chwalić Roberta M i jego współpracowników za jego nagrania z Krzysztofem Cugowskim, Pawłem Kukiem i gitarzystą Lady Pank. A jeśli nie chwalić, to przynajmniej tolerować.

W końcu bezpieczniej jest wyśmiać coś, co już dawno zostało zdyskredytowane (Monopol to jedno, ale przecież niektórzy hip-hopowcy mają tendencję, by atakować jeszcze… hip-hopolo sprzed dziesięciu lat!). Tede rozczarowuje w tym miejscu szczególnie, bo to raper, który dotychczas jak mało kto wyczulony był na to, co przypałowe i żenujące (opinię tę wypada nieco zweryfikować pod wpływem tego, co wyprawia się na jego ostatnich płytach), a przy tym nie bał się mówić niektórych rzeczy otwarcie. Najwyraźniej jednak zachwyt „zabawą muzyką”, którą tak podziwia u Popka, przesłania poczucie dobrego smaku.

Innymi słowy, mam wrażenie, że to, co dotychczas było objęte zmową milczenia i cichą wyrozumiałością – patrz przypadek Popka, czyli Jędkera zaakceptowanego  – dziś zyskuje powszechne poparcie. Hip-hop zasiada do stołu z disco polo (dosłownie ) – to jedno. Ale hip-hop, który podaje sobie rękę z tym, co najbardziej w polskim rocku przebrzmiałe, remizowe i infantylne – to drugie wstydliwe oblicze rodzimych raperów. Jednak w obu przypadkach mechanizm jest podobny: pod płaszczykiem muzycznego żartu, beki i jaja, wspartego własnym autorytetem wśród młodzieży (gimbusów?), próbuje się przeforsować rzeczy prostackie i kiczowate. Dopóki te rzeczy dzieją się za szybami samochodów – jak w remiksie Wilków  Soboty, Winiego i Matheo – nic mnie to nie obchodzi. Ale w momencie, gdy z tych zdumiewających kooperacji czyni się motor napędowy własnej twórczości – a jeśli coś ląduje na oficjalnej płycie i jest promowane teledyskiem (Sobota, Miuosh) – w głowie pojawia mi się myśl, że oto polski hip-hop wkroczył w fazę „hip-hopolo 2.0”.

Polecane

Share This