Kazik zmiażdżył Studio

Nasza relacja: Kazik Na Żywo, Kraków, klub Studio, 2009-09-11


2009.09.12

opublikował:

Kazik zmiażdżył Studio

To moje są słowa, a nie legenda ludowa – Kazik Na Żywo na żywo miażdży! Nie wiem jakie plany artystyczne roją się jeszcze w głowie Kazika Staszewskiego, ale zdecydowanie powinien w nich uwzględnić swoje najostrzejsze wcielenie.

O tym, jak wielka była tęsknota fanów za KNŻ można było się przekonać jeszcze przed wejściem do klubu. Setki ludzi koczujących na trawie, co chwila ktoś pyta o bilet do sprzedania, ludzie chodzą z prośbami o wejściówkę wypisanymi na kartkach. Pamięć może mnie zawodzi, ale ostatni tego typu obrazek pod Wawelem widziałem, gdy w Hali Wisły grał Tool. Bilet na KNŻ, który nominalnie kosztował w dniu imprezy 40 zł (o pięć taniej w przedsprzedaży) sprzedawano po 100 zł! Nie wiem, ilu zdecydowało się uszczuplić swój portfel o tę niemałą kwotę, za którą w Krakowie można się wybrać na występ zagranicznej gwiazdy, ale ci, którzy to zrobili, z pewnością nie żałowali.

Kazik Na Żywo to na koncercie prawdziwa petarda, nieokiełznana energia, potworna rockowo-punkowa moc, produkowana przez Burzę, Litzę, Kwiatka i Tomka Goehsa. Moc tym bardziej porażająca tego wieczoru, że wszystko selektywnie, ostro i mięsiście brzmiało. Wielkość Kazika polega między innymi na tym, że jego piosenki trafiają do różnych pokoleń. W Studiu zjawili się zarówno wielbiciele KNŻ z okolic wczesnego gimnazjum (niektórzy z rodzicielami), a także fani, którzy wiekowo znacznie przewyższali lidera zespołu. Gardeł nie żałowali i jedni, i drudzy, choć mniej „zużyci” młodzieńcy darli się głośniej i kipieli większą energią. Pod sceną kotłowało się potwornie. Nie chciałbym być na miejscu tych, którzy okupowali pierwsze rzędy od barierek. Na zewnątrz panowała spora duchota, a w nabitym do ostatniego miejsca klubie musiało być z 50 stopni. Ale nikt się nie oszczędzał, bo muzyka i słowa, które Kazik śpiewa do ludzi, wyzwalają w nich dodatkowe pokłady szaleństwa. Niedawno Krzysztof Varga napisał o Morrisseyu, że ceni go wielce, gdyż jego piosenki mówią też, coś o jego życiu. O Kaziku można napisać podobnie – jego teksty mówią coś o nas albo o czymś, co dobrze znamy i rozumiemy. Nie, nie napiszę teraz o pewnym inżynierze z pewnej klasycznej polskiej komedii 🙂

To nic, że Staszewski parę razy się pomylił. Liczył się żywioł. Rock na żywo to musi być żywioł, a ten był niesamowity. Raził z siłą gromu.

Nieważne, czy akurat brzmiała „Legenda ludowa”, „Las Maquinas de la Muerte”, „Przy słowie”, „Artyści” („Wszyscy artyści to psiekrwie”, jak zapowiedział Kazik), „Nie ma litości”, zagrana ultraszybko „Kalifornia ponad wszystko”, bardzo ostry, thrashowy „Konsument”, „Spalam się „, czy „W południe”. Temperatura koncertu nie malała. No może delikatnie zdołał ją ostudzić kolejny cover tego wieczoru, „Get Up, Stand Up” Boba Marleya. Ale tylko na parę minut. Apogeum szaleństwa nastąpiło przy „Tacie dilera”. Skakali muzycy i cała sala, wykrzykując refren kawałka.

Serce radowało się, gdy patrzyło się na Litzę znów łojącego ostro na gitarze i kręcącego wiatraki swoimi dreadami. Radował się sam Litza, na którego twarzy parę razy dostrzegłem szeroki, szczery uśmiech.

Najwyraźniej stęskniło się chłopisko za rockową, niekoniecznie katolicką publiką. Scenę opuścił jako ostatni, wcześniej asystując Goehsowi na bębnach, a później samemu pykając kilka minut na perkusji.

Przez chwilę w zabawie brał udział Burza, który podgrywał riffy, ale w końcu przekonał Litzę, że zadanie zostało już wykonanie i można udać się na zasłużony odpoczynek. To było już po bisie, który składał się z kilku piosenek, m.in. kolejnego coveru – „Odpadu atomowego” i „Ballady o kobiecie żołnierza” z solowego albumu Staszewskiego z jego interpretacjami utworów Brechta i Weilla. Kapitalny koncert, po prostu. Tylko niech nie skończy się na „sztukach” wiosennych i jesiennych. Przydałaby się kolejna płyta KNŻ, bo w Polsce dobrego czadowego rocka jest jak na lekarstwo.

Przed gwiazdą wieczoru wystąpiła krakowska formacja Wu-Hae. Nie przekonują mnie zespoły, które korzystają na koncertach z automatu perkusyjnego. W industrialu czy elektro może to się sprawdza. Wu-Hae zdecydowanie przydałby się na koncertach żywy bębniarz, który waliłby w zestaw z siłą, precyzją i wyczuciem, odpowiednim do ciekawego, stylistycznego zróżnicowania muzyki zespołu. Beat „z puszki” można by ograniczyć do numerów bardziej osadzonych w drum`n`bassie. Z żywą perkusją „Ludzi masa”, czy „Pacan” oddziaływałyby znacznie silniej. Na domiar złego gitarę ledwie było słychać. Bzyk i Guzik (zwłaszcza ten pierwszy) robili, co mogli, aby rozruszać publikę i udało im się to całkiem nieźle. Wu-Hae to ciekawy zespół, zasługuje na uwagę i brawa za wyobraźnię, ale ten koncert z pewnością nie był najlepszym w jego dorobku.

Polecane

Share This