Muzyka – język wszechświata

Relacja z pierwszego dnia Heineken Open'er Festival 2010


2010.07.03

opublikował:

Muzyka – język wszechświata

„Oczywiście nie umiemy mówić po polsku, więc po prostu grajmy muzykę” – słowa wokalisty Pearl Jam Eddie’ego Veddera można uznać za motto artystów występujących podczas pierwszego dnia festiwalu Open’er. Choć żaden z nich naszego języka nie zdołał opanować (jedni świadomie obnażali swoje braki, inni nawet nie próbowali mierzyć się z mową znad Wisły), każdemu udało się porwać publiczność licznie zgromadzoną na gdyńskim Kosakowie.


Z zasady tej wyłamuje się nieco Łąki Łan. I nie chodzi tu o to, że pochodzący z Warszawy zespół umiał mówić po polsku – przeciwnie, nieskładne, pełne neologizmów, wyrazów dźwiękonaśladowczych teksty nakazują raczej stwierdzić, że język ten jest im równe odległy jak zagranicznym kapelom. Warto jednak zwrócić uwagę na to, co tak naprawdę przyciąga odbiorców do scenicznej wersji Łąki Łan. Muzyka to jedno – obok szalonego zestawienia rytmicznego, bujającego funku, hip-hopu, punku, electro, a nawet folku trudno jest przejść obojętne.

Prawdziwym magnesem wydaje się jednak być image kapeli i strona wizualna koncertu. Chłopaki z Łąki Łan nie tyle grali muzykę, co robili show. O strojach członków nie ma co mówić – każdy, kto choć widział grupę na zdjęciu, wie, o co chodzi. Z kolei pomysł na kontakt z publicznością to istny majstersztyk. Członkowie zespołu robili wszystko, by uczestnicy festiwalu ani na chwilę nie poczuła się ignorowani. Główny wokalista, Paprodziad, schodził do nich, rzucał kwiatami, cukierkami, dmuchanymi piłkami. Furorę zrobiły konewka, z której pił napój, i maskotki spoglądające ze sceny. Reszta bandu bawiła tłum głupiutkimi tekstami (o „naoliwionych cipkach” i takie tam 😉 i „konkursami”. A wszystko to działo się w takim tempie, że momentami przybierało charakter nie koncertu, ale bardziej jakiegoś jarmarku. Mimo wszystko nie przypominam sobie, bym narzekał na nudę. No, bodajże przedostatni utwór uśpił nieco publiczność, ale z drugiej strony zagrane chwilę wcześniej fragmenty „Rockefeller Skank” Fatboy Slima, „Jump” Kriss Kross i „Jump Around” House Of Pain były naprawdę wycieńczające.


Po szalonym, rozrywkowym Łąki Łan na scenie pojawił się wykonawca reprezentujący muzykę skrajnie inną. Ben Harper, bo o nim mowa, od początku swojej kariery wpisuje się w nurt artystów zaangażowanych, wyczulonych na kwestie społeczno-polityczne. Tytuły jego albumów – np. „Welcome To The Cruel World”, „Both Sides Of The Gun” czy „White Lies For Dark Times” – tylko to potwierdzają. Co prawda na scenie pomiędzy piosenkami nie agitował tak mocno, jak mogłoby się to wydawać, ale nawet odbiorca niezorientowany w jego twórczości, widząc, ile precyzji, emocji i serca włożył ze swoim zespołem w występ (perkusista momentami wyczyniał istne cuda na swoim instrumencie), miał prawo poczuć się wzruszony i dotknięty.

I tylko szkoda, że koncert Harpera spotkał się ze stosunkowo słabym zainteresowaniem. Oczywiście osób pod sceną było znacznie więcej niż na Łąki Łan, ale wydaje mi się, że liczba ta i tak była dla występu tej klasy niewystarczająca. Może i tłum gęsto się przemieszczał, ale wszerz sceny, i to daleko od niej. Kierunek ruchu uległ zmianie dopiero podczas wykonywania coveru „Under Pressure” Queen i Davida Bowie’ego. Wtedy to, gdy tylko obok Harpera gościnnie pojawił się Eddie Vedder, liczba osób zebranych pod sceną zaczęła momentalnie rosnąć. Rzeczywiście, utwór wypadł znakomicie, jednak już w kilka chwil po nim tłum zaczął momentalnie topnieć, by wkrótce powrócić do dawnej wielkości. Nie pomógł rockowy kop, profesjonalizm muzyków Relentless 7 ani Harper, który grał na wszystkie możliwe sposoby. Koncert ten – świetny, rozkręcający się z każdą minutą – nie otrzymał takiej uwagi, na jaką zasługiwał.

Być może wynikało to z tego, że następny wykonawca wymagał od publiczności naprawdę ogromnych pokładów energii. Do dziś nie potrafię wytłumaczyć sobie, jak to możliwe, że Pearl Jam grał koncert o godzinie 22, ustępując ostatni termin Groove Armadzie. Znając naturę kapeli z Seattle, można było z góry założyć, że nie będzie to koncert, który przytwierdzi nasze nogi do ziemi. Eddie Vedder i spółka od początku narzucili mordercze tempo, przecinane jedynie co jakiś czas balladami. Punktem przełomowym był „Jeremy”, klasyczny utwór z debiutanckiego „Ten”. Zauważyłem, że duża część osób wokół mnie dopiero po tej piosence otworzyła się w pełni na show PJ. Oczywiście wcześniej były jeszcze takie kapitalne nagrania jak chociażby „Do The Evolution” czy otwierające „Corduroy”, ale to chyba „Jeremy” wzniósł ten występ na niedostępne wielu śmiertelnikom wyżyny i do samego końca nie pozwolił z tych wyżyn zejść, szczególnie podczas bisu, kiedy to zabrzmiały zarówno nagrania nowsze („The Fixer” z prostymi, ale jakże skutecznymi efektami pirotechnicznymi), jak i starsze („Alive”).


Znakomita forma zespołu to jedno, ale rewelacyjnie wypadał także Vedder w przerwach między utworami. Ze szczególną aprobatą spotkała się przeczytana po polsku wypowiedź wokalisty. Choć Vedder w naszym języku „oczywiście nie umiał mówić”, fani docenili, że wyszedł poza kanon standardowych „cześć” czy „zajebiście”. Bardzo spodobała mi się również troska, jaką otaczał liczną publiczność. – Na moje „1, 2, 3” przesuńcie się proszę o trzy kroki w tył, bo tutaj ludzie z przodu napierają na barierki, a zależy mi na ich bezpieczeństwie – mówił. Innym razem: – Słuchajcie, widzę tutaj wiele różnych osób, są jakieś młode kobiety. Dlatego wolałbym, żebyście nie uprawiali żadnego „ocean shit” (chodziło mu zapewne o niesienie na rękach – przyp. red.). Nie wiem, może inne zespoły pozwolą wam na to, my nie możemy.

Za tak ciepłe gesty (a nie wykonywał ich tylko wokalista, bo także gitarzysta co chwila uśmiechał się do kamery czy do kogoś z tłumu) publiczność odwdzięczyła się doskonałym odbiorem piosenek. Szczególnie mile zaskoczony byłem, gdy najmłodsi fani równie głośno śpiewali piosenki z ostatniego „Backspacer”, jak i „Ten”. Tłum reagował na każdy refren czy krzyk Veddera tak entuzjastycznie, że on sam w pewnym momencie sprawiał wrażenie wzruszonego. Zwłaszcza podczas jednej z piosenek na bis głos jakby mu się załamał.


Ostatnią gwiazdą pierwszego dnia na Main Stage była formacja Groove Armada. Koncert oparty na znanym z poprzednich występów w Polsce materiale okraszony został pokazem możliwości oświetleniowca;)

Pierwszy dzień Open’era udowodnił dwie rzeczy. Po pierwsze, że po raz kolejny szykuje nam się znakomita edycja imprezy. Po drugie, że muzyka jednak łączy, a nie dzieli. Żadne szufladkowanie gatunków nie zmieni faktu, że jest to najlepszy instrument służący do porozumiewania się między ludźmi. Język wszechświata.

Tagi


Polecane

Share This