Natalia Kukulska relacjonuje dla nas North Sea Jazz (dzień III)

Lionel Richie wielki jest, czyli Lionel the King. A do tego zjawiskowa Laura Mvula, Selah Sue, Jessie Ware, Kwabs, Hozier i inni.


2015.07.22

opublikował:

Natalia Kukulska relacjonuje dla nas North Sea Jazz (dzień III)

Jednak jest to wyzwanie. Trzy dni wypełnione muzyką po brzegi. Intensywne stają się nie tylko bodźce muzyczne, ale również ludzkie. Ilość napotkanych twarzy, hałas, zatłoczone metro, kolejki do tych bardziej popularnych punktów z jedzeniem. Wszystko woła o uwagę, a ona coraz bardziej stępiona i wciąż zaprogramowana na cel pobytu – koncerty na North Sea Jazz. Co wybrać, co można ominąć, co skrócić kosztem czegoś… Nawet dla prawdziwych pasjonatów muzyki jest to pewna próba.

Skoro o bodźcach mowa, to czas opowiedzieć o tym, co  przede wszystkim ściągnęło mnie do Rotterdamu. O tym wydarzeniu marzyłam już od dawna, śledząc czasami jej koncertowy terminarz. Mowa o koncercie Laury Mvuli, wokalistki, której muzyka skradła mi serce już dwa lata temu i od tego czasu jestem z nią nierozłączna. Usłyszałam ją po raz pierwszy na nagraniu z Jamiem Cullumem. Na jego poprzedniej solowej płycie zatytułowanej „Momentum” znajdują się również wersje live nagrane w słynnym Abbey Road Stodios. Właśnie do takiej wersji swojej piosenki „Sad, Sad World” Cullum zaprosił gościnnie brytyjską wokalistkę, której głos zdobywał coraz większe uznanie. Wspaniała barwa, wielki spokój i dojrzałość w jej śpiewie od razu zaciekawiły mnie tą postacią. Sięgnęłam po solową płytę i polecam ją wszystkim tym, którzy znużeni są już soulowymi piosenkami na tych samych wytartych schematach. Na albumie „Sing to the Moon” Laura miesza soul z jazzem, gospel, swingiem i mantrycznymi zaśpiewami ludowymi, klimatem muzyki filmowej. To wszystko daje uczucie wzniosłości, a zarazem poprzez minimalizm zawarty w fakturze instrumentalnej jest ujmująco bezpretensjonalne. Piękne harmonie i specyficzna dla Mvuli melodyka i frazowanie, zostają na długo i po prostu uzależniają. Tak właśnie stało się ze mną i szczęśliwie dla mnie w krótkim czasie po jej debiutanckim albumie ukazała się jego wersja nagrana ze słynną Metropole Orkest. Właśnie w tym symfonicznym wydaniu Laura Mvula zaprezentowała się w jednej z większych hal koncertowych North Sea. Prawdopodobnie z powodów technicznych koncert był jednym z pierwszych tego dnia. Zapewne przygotowanie całej orkiestry pod batutą Julesa Buckley’a, próba techniczna i rozstawienie na scenie zajmują sporo czasu i trudno byłoby zrobić to sprawnie pomiędzy koncertami. W zasadzie wspaniale się złożyło, gdyż mieliśmy jeszcze świeże ucho, pełne siły i wielki entuzjazm, który jak się okazało nie był przesadzony. Uważam ten koncert za najpiękniejsze doznanie, jakie spotkało mnie na holenderskim festiwalu. Słuchanie na żywo tych pięknych harmonii w genialnym wykonaniu orkiestry, w połączeniu z wokalem i osobowością, która po prostu lśni, było magiczne. Wzruszyłam się kilkakrotnie, bo to po prostu tak na mnie działa. Panowała atmosfera skupienia i zasłuchania, a nam z Michałem udało się być na tyle blisko sceny, że mogliśmy chłonąć wszystkie niuanse wydarzenia. Wokalistka wyznała, że występy z taką orkiestrą przerosły nawet jej marzenia, gdyż komponowała utwory w swojej sypialni przy użyciu małego keyboardu i nie przypuszczała, że kiedykolwiek zabrzmią aż tak spektakularnie.



Laura Mvula

Po takim przeżyciu, trudno było nas już czymkolwiek bardziej zachwycić. Kolejny wykonawca nie miał łatwego zadania. Ale jak się okazało, wiedzieli o tym tylko ci, którzy mieli okazję tak jak my zobaczyć koncert Laury Mvuli. Koncert Selah Sue przyciągnął prawdziwe tłumy. Był to sygnał, że jest zdecydowanie bardziej popularną artystką. I trzeba przyznać, że był to dobry koncert. Bardzo różnorodny, wręcz eklektyczny repertuar oscylujący m.in. wokół soulu, hip hopu i reggae, osobowość belgijskiej wokalistki i oczywiście jej charakterystyczny, nowoczesny wokal były powiewem świeżości i wyzwalały gorące reakcje publiczności. Chóralnie odśpiewany z Salah jej wielki hit „This world” był mocnym punktem. Oprócz świetnego grania muzyków, dużej ekspresji solistki na scenie, zaciekawił mnie swoisty brak werbalnego kontaktu z publicznością, która pomimo tego nagradzała owacjami każdy utwór. Nie było zagadywania, mizdrzenia się… Selah, która ponoć cierpiała niegdyś na depresję, na scenie robiła swoje z przekonaniem, a piosenki opowiadały o niej najwięcej.

Po tym koncercie udaliśmy się do sali Amazon, która była jedną z najbardziej eleganckich. Tam koncert wybitnego wokalisty, którego słucham namiętnie od dawna – Kurta Ellinga. By go usłyszeć, wybrałam się nawet w zeszłym roku na koncert podczas festiwalu jazzowego w Ostrowie Wielkopolskim i muszę przyznać, że nigdy nie miałam do czynienia z bardziej perfekcyjnym wokalistą. Brzmi jakby miał wmontowany w głos zarówno kompresor jak i auto tune. W jego repertuarze jest sporo jazzowej klasyki i standardów, ale kunszt wykonania i niepowtarzalna barwa postawiła go w czołówce współczesnych wokalistów jazzowych. Na North Sea Jazz prowadził podobną konferansjerkę, opowiadając o swoich różnych historiach i podróżach. Na sali panowała cisza i skupienie, które przerywały jedynie gromkie brawa podczas improwizacji Kurta i jego muzyków. Warto zaznaczyć, że wielką siłą jego bandu był wirtuoz gry na akordeonie – Richard Galliano. Prezencja Kurta na scenie i jego styl przenoszą nas w minione czasy, zdecydowanie nie z tej epoki.

Coraz większe mamy szanse na usłyszenie światowej sławy wykonawców na naszym polskim podwórku. Ostatnio ucieszyła mnie wiadomość o zapowiadanym jesiennym koncercie Lianne La Havas. Jednak skorzystałam z okazji, by usłyszeć tę brytyjską wokalistkę i autorkę piosenek już teraz w Rotterdamie. Niezwykle skromna, wyciszona i jakby nieśmiała Lianne nadała swojemu koncertowi kameralny klimat. Piękna kobieta o wielkiej wrażliwości muzycznej. W śpiewie używała dużej dynamiki – od zmysłowego szeptu do mocnego i pełnego soulu brzmienia. Choć była w tym bardzo szczera i naturalna, przyznam, że po pewnym czasie koncert nas znużył. Brakowało mi wyróżniających się kompozycji, elementów, które odróżniałyby jej repertuar.

W naszych planach było zobaczenie koncertu Branforda Marsalisa, więc opuściliśmy poprzedni koncert, który nie miał aż tak mocnych atutów, by zmienić nasze plany. Oszałamiające brzmienie saksofonu, przepiękne frazy i tematy zaczarowały nas. Marasalis to jedno z najważniejszych nazwisk światowego jazzu ale myślę, że wielu innych pokrewnych gatunków. Trudno nie znać utworu Bucksohot LeFonque z genialnym Frankiem McCombem – „Another day”. Projektu, który wsławił się odważnym na swoje czasy połączeniem jazzu z hip-hopem i r&b. Saksofon Marsalisa mogliśmy usłyszeć m.in. u Stinga, Herbiego Hancocka i Milesa Davisa, ale również w filmach Spike’a Lee, do których skomponował muzykę. Może dlatego jego brzmienie jest dla mnie tak rozpoznawalne i przywodzi najlepsze skojarzenia. Koncert nas uwiódł.

Mocnym nazwiskiem festiwalu była na pewno kolejna wokalistka z Wielkiej Brytanii – Emeli Sandé. Dawno nie słyszałam tak dobrego i mocnego głosu na żywo. Wokalna torpeda, bezbłędna intonacyjnie… perfekcyjna. Nie jestem pewna tylko, czy to jest muzyka, która mnie porusza. To już było w tylu świetnych wydaniach… i to jest kolejne. Ten występ charakteryzował się genialnym współbrzmieniem wokalu prowadzącego i chórku. Były utwory, których trudno nie było znać, jak choćby  grany często w radio „Next to Me” albo mający ponad 66 milionów odsłon na YouTube „Read All About It”. Trzeba przyznać, że najsilniejszym motorem koncertu była właśnie solistka, która bardzo emocjonalnie i intensywnie przewodniczyła koncertowi.



Kwabs

Kolejnym oczekiwanym punktem na mapie North Sea Jazz była dla mnie Jessie Ware, która często koncertuje w naszym kraju i cieszy się tam wielką popularnością, a mnie nigdy nie udało się trafić na choćby jeden z jej występów. Jassie śpiewa bardzo różnorodny i czasem mało oczywisty pop. To wszystko jest niezwykle klimatyczne, a ona uwodzi mnie ciekawymi kompozycjami, choć przyznam, że wolę jej poprzednią płytę „Devotion” od ostatniej wydanej w 2014 roku „Tough Love”. Nie ma tu rewolucji ani wirtuozerii, ale jest klimat, który po prostu da się lubić i który sprawił, że słuchałam jej albumu wielokrotnie. Eteryczna w brzmieniu wokalistka prowadzi dość spontaniczną i swobodną konferansjerkę. Jest taki rodzaj zwyczajności w tym, który sprawia, że ona staje się bliska. Ale miałam ochotę, by stała się bliska dla mnie również podczas koncertu i to dosłownie. Zaczaiłam się wcześniej, by stać jak najbliżej sceny. Kosztowało mnie to ok. 20 minut oczekiwania w siadzie po turecku w trzecim rzędzie, do którego się przebiłam. Był to zarazem odpoczynek, z którego nie skorzystał mój mąż,  który udał się w tym czasie by zobaczyć choć fragment koncertu latynoskiego perkusisty Horacio „El Negro” Hernandeza, który występował wraz z wybitnym perkusjonistą Giovannim Hidalgo. Jak się potem okazało, po drodze na ten koncert, Michał zobaczył fragmenty występów jeszcze dwóch artystów: Kwabsa i Hoziera. Ten pierwszy to młody, brytyjski reprezentant gatunku r&b, ale w bardziej tradycyjnym, oldshoolowym wydaniu, nawiązującym do stylistyki min. Donny`ego Hathawaya. Hozier natomiast to rekordzista wyświetleń na YouTube. Jego wielki hit „Take me to Church” ma ponad 235 milionów wyświetleń i nie odbierając mu wartości muzycznej, ważnym aspektem tego utworu jest jego przesłanie i dyskusja społeczna, którą wywołał. Niestety, Michał chcąc zobaczyć legendę współczesnego latin jazzu, nie mógł zagościć na wymienionych koncertach zbyt długo, ale też powiedział, że nic go tam tak mocno nie zatrzymywało. Natomiast występ „El Negro” był dużym wydarzeniem dla niego jako perkusisty. W tym czasie chłonęłam z bliska koncert mojej Jessie Ware i przyznam, że pomimo wielkiej radości, zaczęłam odczuwać pewien dyskomfort, który prawdopodobnie wynikał już ze zmęczenia. Pomijając fakt, że nie najlepiej brzmiało, koncert lekko mnie uśpił, był taki poprawny i neutralny. Może nie było odpowiedniej dawki tlenu, a może Jessie bardziej sprawdza się, gdy sączy się z głośników domowych… Poczułam nagle lekki strach, że jestem z przodu sceny, że trudno mi będzie się wydostać gdybym zesłabła. Nie, nie dałam rady dłużej tam być. Lekki napad paniki w tempie odrzutowym wyprowadził mnie na świeże powietrze. Spotkaliśmy się z Michałem w umówionym miejscu, by wspólnie choć przez chwile zobaczyć ostatni koncert tego wieczoru, niepodważalnej choć niemłodej już gwiazdy muzyki pop – Lionela Richie. Okazało się, że mój ambitny małżonek w międzyczasie był na fragmencie koncertu Gary`ygo Clarka Jr., gitarzysty i wokalisty, który jest obecnie na totalnym topie w Stanach Zjednoczonych. W zeszłym roku otrzymał nagrodę Grammy w kategorii Traditional R&B Performance i jako jeden z pierwszych w historii miał nominację w dwóch gatunkach – r&b i rock. Wspaniały wirtuoz gitary i wokalista w jednej osobie. Michał porównał go do Johna Mayera, ale uznał, że słabszym punktem są u niego kompozycje.



Jessie Ware

Kompozycje to z kolei mocna strona naszej ostatniej gwiazdy na North Sea Jazz. W ogóle Lionel Richie wiele miał tych mocnych stron. Po występach młodych artystów, wirtuozów poszczególnych instrumentów, którzy w zapomnieniu oddawali się dźwiękom, a publiczność po prostu stanowiła swoiste obserwatorium ich uciech, pojawił się człowiek z zupełnie inną estradową kulturą. Dowcipna konferansjerka, wielka serdeczność i kontakt z publiką. On tam był dla niej, nie dla siebie. Znakomita forma nie tylko wokalna i pasja, której mógłby jemu pozazdrościć niejeden młodziak. Lionel wielki jest, czyli Lionel the King. Szacun.

Ale szacun też dla naszej kondycji… przyznacie? 😉

Wrzuciłam pieniążek do fontanny, by tam wrócić. I wrócę z nadzieją, by usłyszeć może więcej muzyki eksperymentalnej i nowych gatunków, które z jazzem ostatnio romansują z wielkim powodzeniem. A gdyby tak Manu Delago… perkusista, który ostatnio wydał znakomity album solowy, a wcześniej współpracował min. z Björk. Na naszej playliście ostatnio numer jeden. Znów się okazało, że występował w Warszawie a nam to umknęło. W tym roku na North Sea Jazz udało nam się za to zobaczyć sporo zaległych i wymarzonych koncertów, mam nadzieję, że kolejna edycja festiwalu znów da nam tę szansę.

Polecane