Relacja z Open’era – dzień trzeci

"Parkiet pusty"


2010.07.04

opublikował:

Relacja z Open’era – dzień trzeci

Trzeci dzień Open’era dowiódł, że masywne, klubowe dźwięki są w tym roku w odwrocie. Górują za to gitara, perkusja i bas.

„Jak to możliwe, że oni przez osiem lat nie grali razem?”, takie pytanie pozostawało człowiekowi w głowie po koncercie Skunk Anansie. Doprawdy, patrząc na to, co działo się na Scenie Głównej między godziną 20 a 21:30, trudno było uwierzyć, że ta brytyjska kapela przez właściwie całą pierwszą dekadę XX wieku praktycznie nie istniała. Chemia w zespole podczas gdyńskiej imprezy była znakomita. Może zabrzmi to banalnie, ale każdy z muzyków autentycznie na scenie dawał z siebie wszystko. Szczególny prym pod tym względem wiodła charyzmatyczna wokalistka Skin. Scenę przebiegała wszerz w tempie szybszym niż techniczni, którzy tu i ówdzie dostrzegali jakieś niedociągnięcia. Tłum nosił ją na rękach jakby wzorem Jima Morrisona miała grać swój ostatni koncert i chciała w ten sposób wypełnić zobowiązanie wobec fanów. Było w tym coś epickiego, niezapomnianego, podobnie jak wtedy, gdy stanęła na perkusji i asystowała swojemu bębniarzowi w grze. Cóż, koncert Skunk Anansie pozostawi po sobie mnóstwo pojedynczych obrazków, które będzie się przywoływać zawsze podczas rozmów o wzorcowych rockowych imprezach.

Nim jednak trafiłem pod Main Stage, postanowiłem sprawdzić, jak prezentuje się mieszkająca na co dzień w Niemczech Polka Julia Marcell. Zachęcające do pójścia na jej koncert były dowartościowujące porównania. „Rodzima Regina Spektor”… Brzmi dumnie, ale i zobowiązuje. Niemniej Marcell udowodniła, że tkwi w niej olbrzymi potencjał. Głos ma czysty i mocny, kompozycje ciekawe, a asystujący zespół sprawnie realizował jej pomysły. Niestety, uderzał jednocześnie brak profesjonalizmu. Od początku słychać i widać było, że Julia i jej kapela to osoby mało obyte ze sceną.

Mimo wszystko występ ten należało uznać za dobry przedsmak przed najciekawszym wykonawcą tego dnia w Namiocie, a więc wspomnianą Reginą Spektor. Rozbrajająco szczera, urzekająca, rozmarzona i jakby nieco nieśmiała nowojorska wokalistka od pierwszych sekund podbiła serca publiczności. Jej występ – choć pozbawiony jakichkolwiek fajerwerków wizualnych, ale bogaty za to w wydobywające się z fortepianu dźwięki- zgromadził całkiem dużą liczbę uczestników festiwalu. Niech żałują ci, których ten występ ominął! Choć jeszcze na kilka godzin przed koncertem pisałem w rekomendacjach, że Namiot – z racji na swój najbardziej kameralny spośród wszystkich scen charakter – będzie dla niej miejscem idealnym, teraz posypuję głowę popiołem i apeluję do organizatorów Open’era, aby następnym razem umieścili ją na otwartej przestrzeni. Odbiór piosenek Spektor był bowiem znakomity, godny na przykład… World Stage’a? Tak, to byłoby miejsce dla Reginy świetne, z racji też na jej żydowsko-rosyjskie pochodzenie. A może to wschodni pierwiastek jej osobowości sprawił, że chemia między nią a Polakami była tak wspaniała?

Podczas gdy koncert Reginy trwał w najlepsze, Scena Główna była zdominowana przez chłopaków z Kasabian. Tak jak pisałem wcześniej, tego typu festiwale są dla nich poważnymi testami sprawdzającymi, czy rzeczywiście są godni porównań do Oasis. Jedno jest pewne, występ w Gdyni wypadł naprawdę dobrze. Brytyjczycy zagrali bardzo równy, porywający od początku do końca koncert wypełniony po brzegi nośnymi singlami jak „Club Foot”, „Empire” czy „Shoot The Runner”. Publiczność, szczególnie ta młodsza, na prawie każde nagranie reagowała entuzjastycznie. Wyjątkowe były ostatnie chwile koncertu, gdy zespół pojawił się na scenie z ogromną, biało-czerwoną flagą. Ostatnie wrażenie powszechnie przesądziło o dobrym odbiorze występu.

Rozczarowujące było za to show zaprezentowane przez londyńskie Hot Chip. Zespół ten, zamykający sobotnie koncerty na Main Stage, miał w zasadzie trzy dobre momenty w czasie trwającego ponad godzinę setu – „One Life Stand”, „Over And Over” i nagranie wieńczące cały występ. Przez pozostałą część Brytyjczycy nudzili. Pojedyncze ręce wzniesione do góry czy nieliczne tańczące grupki to zdecydowanie za mało, by uznać ten występ za porywający. Zresztą sami członkowie zespołu sprawiali wrażenie nie do końca zainteresowanych rozbujaniem tłumu. Oficjalny, chłodny ton bijący z ich każdej lakonicznej wypowiedzi, nikły kontakt z publicznością i pewne wyuczone, mało naturalne gesty nie robiły dobrego wrażenia. Ostatecznie Hot Chip to kolejny, po Groove Armadzie, zawód dla fanów tanecznych rytmów. Może Fatboy Slim zmieni oblicze Sceny Głównej?

Polecane

Share This