Jamie Cullum – „The Pursuit”

Miód na uszy fanów nowego swingu.

2010.01.26

opublikował:


Jamie Cullum – „The Pursuit”

Aż miło patrzeć (i słuchać), w jakim tempie rozwija się talent Culluma! Ten niegdysiejszy młodziak, który po raz drugi „zadebiutował” z hukiem w 2003 roku oficjalnym debiutem „Twentysomething” (cztery lata wcześniej nagrał i wydał własnym kosztem „Heard It All Before”), dziś świętuje 30. urodziny już czwartym studyjnym, i chyba najlepszym w swojej karierze krążkiem „The Pursuit”. Bo choć to może zabrzmi nieco przesadnie, ten album naprawdę nie ma żadnych wad!

Wad nie ma również sam wokalista. Nie wiadomo, czy ten Angol o wyglądzie nastolatka urodził się już z takim głosem, czy wytrenował swoją barwę godzinami ćwiczeń, ale faktem jest, że kiedy śpiewa, nie da się go pomylić z nikim innym. Charakterystyczna, trudna do podrobienia fraza i uwielbienie swingu to dwie rzeczy, które łączą go z jego kolegą po fachu, czyli Michaelem Bublé. Ale kiedy ten ostatni najwyraźniej chce zostać Frankiem Sinatrą naszych czasów i czaruje słuchaczy elegancją, Cullum wciąż chce być rozbrykanym łobuzem w trampkach i przykrótkich spodenkach. Ale co zaskakujące, ani przez chwilę nie bywa infantylny, nie naraża się na śmieszność. Wręcz przeciwnie – wierzymy mu całym sercem, kiedy lekko, wręcz popowo interpretuje klasyczny temat „Just Over Those Things” Cole`a Portera, jak i zaskakująco uszlachetnia swoim soulem taką błahostkę, jak… „Don`t Stop The Music” z repertuaru Rihanny!

Zresztą całego albumu znakomicie się słucha. Czuć, że kiedy śpiewa, Jamie czerpie autentyczną radość ze swojej muzyki, bawi się nią. „The Pursuit” ma więc szansę, by spodobać się dosłownie każdemu, nie tylko fanom swingowych staroci. Bo to przykład połączenia kultury, w tym przypadku muzyki, wysokiej z popularną. Tak, ta płyta to naprawdę idealny, bezpretensjonalny towarzysz na każdy dzień. I noc także. Nawet, jeżeli nie darzyliście do tej pory miłością pianina, smyków i dęciaków…

Polecane

Share This