Kasabian – 48:13

Sergio Pizzorno zrobił mnie nieco w konia.

2014.06.25

opublikował:


Kasabian – 48:13

Przez ostatnie 10 lat czwórka z Leicester była najlepszym dowodem na to, że najlepsze brytyjskie kwartety – jak stwierdził kiedyś Noel Gallagher – nie muszą koniecznie pochodzić z Liverpoolu. Może Kasabian nigdy nie dotrą tam, gdzie doszli ich rodacy z The Beatles czy Oasis, ale płytą „Velociraptor!” z 2011 roku udowodnili, że daleko nie mają. Już debiutem bezczelnie wdarli się na rockowe salony, a późniejsze dokonania – jak choćby „Shoot the Runner” tylko ugruntowały ich pozycję. Z „48:13” wiązałem więc wielkie nadzieje.

Skoro Primal Scream, z którymi Kasabian byli często porównywani, mogli nagle wydać fenomenalną płytę, to znaczy, że następca „Velociraptor!” będzie kolejnym kamieniem milowym zapowiadającym renesans bezczelnego, wyspiarskiego rocka utrzymanego w tej stylistyce. Tak właśnie myślałem. Ale Sergio Pizzorno zrobił mnie nieco w konia. Nie chcę powiedzieć, że rozczarował, ale…

Kasabian płytą „48:13” ponownie skręcili w stronę elektroniki. Nie są to dla nich jakieś specjalnie nowe terytoria, ale tyle ostatnio mówili w wywiadach o rocku, że można to uznać za zaskoczenie. Przy czym należy pamiętać, że rock to termin bardzo szeroki, a i elektronika niejedno ma imię. Zatem jaka jest ta płyta? Od razu powiem: dobra!

Już pierwszy numer, „Bumblebeee”, jest koronnym dowodem na to, że Kasabian ma nie tylko pomysł i patent na siebie, ale doskonale wie, jak porwać tłumy na wielkich stadionowych koncertach. Bardzo motoryczny, hipnotyczny i w sumie ciężki numer idealnie nadaje się tak na otwarcie płyty jak i na finał koncertu. Bo to hit. Przychodzą na myśl porównania z Primal Scream, pojawia się też refleksja – kolejne zespoły chcące coś zawojować na tym poletku będą już od tej pory porównane do Kasabian. Panowie zasłużyli sobie na to.

Z „Bumblebeee” płynnie przechodzimy w kolejny, nie mniej hitowy numer. Oto „Stevie”. Z chwytliwym refrenem i świetnie wyważonymi dęciakami mógłby być wizytówką formacji Toma i Sergio. I tak rozpędzeni wpadamy nieoczekiwanie w łagodny i klimatyczny przerywnik (po co on? Nie wiem)… „Doomsday” nie potrzebuje takiego wstępu, i bez niego jest dostatecznie energetyczny i przebojowy. A może to „Doomsday” ma nas przygotować na „Treat”? Tu dostajemy dużo intrygującego pulsu, pobrzmiewają echa The Stone Roses, świetnie pracują gitary, na które warto zwrócić uwagę. Co więcej, te gitary świetnie współgrają z elektroniką której korzenie tkwią gdzieś w kultowych już dokonaniach Kraftwerku. Tych samych inspiracji można doszukiwać się w „Glass”, tyle że tu jest jeszcze więcej hipnozy. A kiedy już damy się wciągnąć w grę na zasadach Kasabian, to w końcówce tego numeru czeka nas małe zaskoczenie. Bo to nie my rozdajemy tu karty.

Jeszcze więcej psychodelii dostajemy w „Expolodes”. Takiej mantrowej i kraftwerkowej zarazem. Jeszcze dłuższą, house`owo-rave`ową wycieczkę zaliczymy z „Eez-Eh” i jest to tylko jedno z ciekawych oblicz tej płyty. Jak ktoś chce, to bez wysiłku odnajdzie beatlesowskie echa w pięknym „Bow”, czy fantastycznym finale „S.P.S”.

Taka to właśnie jest ta płyta. Dla cierpliwych. Zyskuje z każdym dniem.

{sklep-cgm}

Tagi


Polecane

Share This